Sytuacje ekstremalne w jego życiu były na porządku dziennym. Ludzie wokół niego załamywali ręce, a on ze spokojem powtarzał "Pan Bóg potrzebie zaradzi". Dziś mijają 34 lata od śmierci ks. Franciszka Blachnickiego.
W kościele był to czas wprowadzania uchwał Soboru Watykańskiego II i wielkich zmian związanych z liturgią. Ks. Blachnicki był zafascynowany tym, co sobór głosił. Chciał jak najszybciej przekładać to na język praktyczny. Gromadzili się wokół niego inni kapłani, z którymi dyskutował i próbował działać. To on jako jeden z pierwszych wprowadzał w Lublinie liturgię posoborową w kościele akademickim KUL.
Do Lublina, do ojca Franciszka, przyjeżdżało coraz więcej ludzi. W różnych diecezjach w Polsce pojawiały się oazy przy parafiach, zaczynała się inna niż dotychczas praca duszpasterska. Wszyscy konsultowali swoje działania z ks. Franciszkiem, który został też krajowym duszpasterzem służby liturgicznej. Trzeba było pomyśleć o jakimś konkretnym miejscu, w którym można by było się spotykać, działać.
– Nie mieliśmy wtedy ani mieszkania, ani domu. Mieszkaliśmy na różnych stancjach lub przygarnięci przez kogoś. Poza tym nie mieliśmy pieniędzy na kupno czegoś na własność. Dla ks. Franciszka nie stanowiło to problemu. Powtarzał nam, że jeśli jest jakaś potrzeba, trzeba zacząć się rozglądać wokół jak jej zaradzić, a resztę zostawić Panu Bogu – wspominają współpracownicy ks. Blachnickiego.
Ks. Franciszek bardzo lubił spacerować po lubelskim Sławinku. To piękna dzielnica położona blisko centrum.
– Któregoś dnia dowiedział się, że jest tam mieszkanie do kupienia. Nie zastanawiał się, ile ma pieniędzy i skąd je weźmie. Zgłosił się, że je kupuje, a o resztę zatroszczył się Pan Bóg. Rzeczywiście nie wiadomo skąd znalazły się pieniądze. A to ktoś przyniósł, by dobrze wykorzystać, a to ktoś pożyczył, a to w pracy nagle zapłacono nam dodatkowe premie. Oficjalnie nie można było kupić tego mieszkania na własność instytutu czy Kościoła, więc ja figurowałam jako właścicielka – mówi Zuzanna Podlewska. W trzypokojowym mieszkaniu przy Alei Warszawskiej zamieszkały panie współpracujące z ks. Franciszkiem, tworzące już instytut świecki życia konsekrowanego pod nazwą Instytut Niepokalanej Matki Kościoła. Tam odbywały się spotkania oazowiczów, kursy dla animatorów, spotkania dla kapłanów.
Szybko okazało się, że mieszkanie jest za małe na potrzeby rozwijającego się ruchu oazowego oraz działalności liturgiczno-pastoralnej ks. Franciszka.
W 1969 roku nadarzyła się okazja, by kupić na Sławinku dom. Dla ojca było oczywiste, że pieniądze jakoś Pan Bóg da, a miejsce na spotkania musi być. Wtedy ojciec marzył, że na Sławiku będą mieszkać ludzie związani z Ruchem Światło–Życie, jak oficjalnie nazwano ruch oazowy. To miało być takie miasteczko w mieście. Nic więc dziwnego, że w kolejnych latach zostały kupione kolejne domy na potrzeby ruchu.
– Na żaden nie mieliśmy pieniędzy. Ojciec mówił: jak nie mamy pieniędzy na jeden dom, to kupmy dwa. Dla Pana Boga to nie ma znaczenia, ile pieniędzy musi nam zorganizować, a miejsca wciąż nam brakuje – wspomina pani Zenia.
Rzeczywiście Pan Bóg się o wszystko zatroszczył, bo jak inaczej wytłumaczyć, że biedny ksiądz, wciąż zabiegany, zajęty rekolekcjami, przygotowaniem materiałów formacyjnych, pracą naukową, mógł kupić w ciągu kilku lat mieszkanie i pięć domów, które wszystkie oddał na rzecz Krajowego Duszpasterstwa Służby Liturgicznej, Ruchu Światło–Życie i Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła. Do tego wszystkie domy znajdowały się w bezpośrednim sąsiedztwie na lubelskim Sławinku.
– Za każdym razem, gdy marudziłyśmy ojcu, że nie ma pieniędzy na zapłacenie jakiegoś rachunku czy raty, on odpowiadał, że Pan Bóg o tym wie, i że się zatroszczy. I tak było. Czasem w ostatniej chwili, ale zawsze nagle skądś pojawiały się potrzebne pieniądze. To była dla nas szkoła zaufania i wiary – mówią współpracownicy ks. Franciszka.
To, co działo się w ciągu roku w Lublinie, przenosiło się latem na oazy wakacyjne, które zazwyczaj odbywały się w Krościenku lub okolicach.
– Pamiętam początek lat 80., kiedy w Polsce wszystko było na kartki i można je było zrealizować tylko w miejscu swojego zamieszkania. To był problem, jak zorganizować oazę w górach, na którą przyjadą ludzie z całej Polski, i jak ich wyżywić. Oczywiście prosiliśmy, by każdy przywiózł ze sobą, co może, ale trudno było przeżyć dwa tygodnie na dżemach i domowych przetworach – wspomina Grażyna Wilczyńska z Instytutu Niepokalanej Matki Kościoła. Była więc obawa, czy uda się przeprowadzić wakacyjne rekolekcje. Ksiądz Blachnicki nie wątpił jednak, że skoro to Boże dzieło, to Bóg zatroszczy się o jedzenie.