„Jeden z nas otrzymywał puszkę z cyklonem, stawiał ją na posadzce, kładąc na wierzch kawałek żelaznej rurki, drugi brał do ręki dosyć ciężki młot i uderzał, wybijając dziurę. By przeżyć, mieliśmy kilka sekund na ucieczkę” – pisał w swoich wspomnieniach Tadeusz Nieścior, jeden z więźniów obozu na Majdanku.
Barak łaźni męskiej (nr 41) i przylegający do niego bunkier komór gazowych to jedne z najważniejszych zabytków w Państwowym Muzeum na Majdanku w Lublinie. Tu Niemcy dokonywali zbrodni na więźniach wielu narodowości.
Słabe konstrukcje budynków z czasów funkcjonowania obozu wymagały remontu. Dwa lata temu podjęto decyzję o rozpoczęciu prac naprawczych. Teraz ponownie udostępniono je dla zwiedzających. Muzeum otworzyło także sąsiadujący z barakiem męskim i komorami gazowymi barak łaźni żeńskiej (nr 42), do którego turyści nie mieli wcześniej wstępu.
– Celem prac, które przeprowadziliśmy, było zatrzymanie niszczenia, a zarazem zachowanie w jak największym procencie autentyzmu zarówno obu baraków, jak i komór gazowych oraz ponowne udostępnienie ich dla zwiedzających – mówi Grzegorz Plewik, zastępca dyrektora Muzeum na Majdanku.
Początek
Właśnie w tym miejscu zaczynał się koszmar. Ludzi prowadzono najpierw do baraku nr 43 Effektenkammer, który był magazynem mienia więźniarskiego. Tu aresztowani musieli oddać wszystkie przywiezione ze sobą rzeczy. Składali je do papierowych worków. Teoretycznie rzeczy miały zostać zwrócone przy zwolnieniu więźnia z obozu. – W rzeczywistości depozyt ten nie był zwracany albo w ogóle, albo wszystkie rzeczy, które przedstawiały jakąkolwiek wartość, były rozkradane. Po oddaniu mienia więźniowie, najczęściej nago, maszerowali do baraku łaźni. Tutaj poddawani byli dokładnemu strzyżeniu, i to nie tylko powierzchni głowy, ale i całego ciała – mówi Łukasz Mrozik, przewodnik po Muzeum na Majdanku. Ich włosy były sprzedawane do zakładów przemysłowych na terenie Rzeszy i dostarczały obozowi wymiernych korzyści finansowych. Z zachowanej dokumentacji wynika, że sprzedano ich stąd około 730 kg.
Po goleniu więźniowie wąskim korytarzem przechodzi do kolejnego pomieszczenia z natryskami. Z relacji więźnia Czesława Skoraczyńskiego dowiadujemy się, że tuż za drzwiami znajdował się mały betonowy pojemnik z jakimś wstrętnym płynem dezynfekcyjnym. – Był to najczęściej roztwór lizolu i wody. Więzień zmuszony był do wskoczenia do tych betonowych kadzi. Esesmani przytrzymywali pod wodą głowę zanurzonego do momentu, aż zaczął się krztusić. Chodziło tu nie tylko o okrucieństwo, miało to dla Niemców też wymiar praktyczny, gdyż więźniowie starali się ukryć najcenniejsze dla nich rzeczy, typu ślubne obrączki, biżuterię czy złote monety, wkładając je do ust. W ten sposób Niemcy zmuszali do wyplucia kosztowności, by mogły stać się szybciej własnością Rzeszy – opowiada przewodnik.
Następnie zbierano więźniów w centralnej części pomieszczenia z natryskami, gdzie zlewano ich na przemian gorącą i zimną wodą. – Jedna z więźniarek Jadwiga Węgrzecka wspominała, że była to koszmarna kąpiel z szykanami, po której więźniowie wychodzili przez wąskie drzwi kotłowni na zewnątrz, niezależnie od pory roku. Tam otrzymywali bieliznę i odzież oraz przydzielano im numer, który zastępował imię i nazwisko i stawał się nową tożsamością. Dopiero wtedy trafiali na pola więźniarskie, gdzie najpierw przechodzili tak zwaną kwarantannę. To był czas, gdy byli przyuczani przez starszych więźniów funkcyjnych, jak trzeba się zachowywać w obozie, m.in. jak mają ustawiać się w równych rzędach podczas porannego i wieczornego apelu – mówi Ł. Mrozik.
Wyraź swoją opinię
napisz do redakcji:
gosc@gosc.plpodziel się