Niepewność, co stanie się z nimi i ich rodzinami była przerażająca. Stan wojenny zatrzymał wszystko tuż przed świętami, wywracając niejedno życie do góry nogami.
Zima 1981 roku była mroźna. Śnieg przykrywał Lublin, do tego siarczysty mróz. W kraju było niespokojnie. Od listopada do 10 grudnia przez całą Polskę przelewała się fala studenckich strajków. W końcu ludzie rozeszli się do domów i akademików, jednak wciąż żyli wydarzeniami, w których przez ostatnie tygodnie uczestniczyli. Ci zaangażowani w działalność solidarnościową sprzątali jeszcze po strajku w Chatce Żaka i uważnie nasłuchiwali informacji płynących z różnych źródeł. Przed północą 12 grudnia 1981 roku osoby wracające z miasta do akademika przekazywały informacje o wzmożonym ruchu milicji na ulicach Lublina. Wkrótce dotarła wiadomość o tym, że rozpoczęły się aresztowania działaczy Solidarności. Przestały działać telefony. To było potwierdzeniem, że coś się dzieje i trzeba ostrzec ludzi. Dzięki pomocy jednego z lubelskich taksówkarzy, studenci ruszyli od domu do domu działaczy solidarnościowych, by ich powiadomić o grożącym im niebezpieczeństwie. Nie do wszystkich zdążyli dotrzeć.
O 1.30 w nocy z 12 na 13 grudnia do drzwi mieszkania państwa Szaciłowskich zaczęli dobijać się milicjanci.
– Do drzwi podeszła mama. Przez wizjer zobaczyła, że na korytarzu stoi milicja, powiedziała, żeby sobie poszli i przyszli o 6.00 rano, jak skończy się cisza nocna. Wydawało się nam, że odeszli, ale oni tylko poszli po łom. Kiedy zaczęli wyważać drzwi zdecydowałem, że otwieramy. Weszli, zapytali czy mieszka tu Stefan Szaciłowski bezrobotny. Powiedziałem, że mieszka, ale mają nieaktualne informacje, bo ja od pół roku pracuję. To dało mi też pewność, że listy zatrzymanych były przygotowane już dawno i nie uzupełniane na bieżąco. Kazali mi się zbierać. „Tylko niech się pan ciepło ubierze” powiedział jeden. Wiedziałem więc, że biorą mnie na dłużej – wspomina Stefan Szaciłowski, działacz Solidarności. Zawieźli Stefana na komendę przy ulicy Północnej. Tam przejął go jakiś funkcjonariusz, który odczytał mu, że w związku ze wprowadzeniem stanu wojennego zostaje internowany we Włodawie.
Gdy rano Lublin się obudził, Polska znajdowała się w stanie wojennym. Na ulice wyjechały czołgi i wyszło wojsko. Ludzie nie wiedzieli, co się stanie. Ci, którzy pamiętają tamten dzień, uważają go za jeden z najgorszych w życiu.
Hubert Pietras w niedzielę wstał jak zwykle i poszedł do Chatki Żaka. – To było takie nasze studenckie centrum. Po zakończeniu strajku na uczelniach tam się spotykaliśmy. Nie wiedziałem, że jest stan wojenny. Poszedłem zwyczajnie zorientować się w sytuacji – wspomina. Na miejscu dowiedział się, co się dzieje.
– Atmosfera była gorąca i napięta. Ludzie byli odcięci od wszelkich źródeł informacji. Jedyny komunikat, jaki był przekazywany przez oficjalne media, to fakt wprowadzenia stanu wojennego. Wywiesiliśmy więc na zewnątrz megafon, przez który podawaliśmy bez przerwy zebrane przez nas wiadomości. Informowaliśmy o zniszczeniu siedziby Zarządu Regionu „Solidarności” i o aresztowaniach działaczy – wspomina Hubert. Mieszkańcy Lublina przez całą niedzielę przychodzili pod Chatkę Żaka, by czegoś się dowiedzieć. O dziwo, milicja nie interweniowała i megafon nadawał przez cały dzień.
Stan wojenny ogłoszono w niedzielę, a w poniedziałek Krystyna Bogusz miała iść do pracy
– Jak powiedziałam o tym mamie, to z płaczem mnie zatrzymywała, nie chciała mnie tam puścić, chociaż tłumaczyłam, że nic mi nie będzie. Pracowałam jako maszynistka w WSK Świdnik. Pisałam na maszynie i przy okazji przepisywałam różne materiały dla Solidarności. Miałam w biurku pełno tych materiałów, dlatego tego dnia szłam do pracy z duszą na ramieniu. Jak weszłam, to nasz przewodniczący zabrał je wszystkie. Jego później zwolnili z pracy. Gdy wróciłam do domu, okazało się, że telefony są wyłączone, nie można było się nigdzie dodzwonić. Pamiętam, że po sąsiedzku ktoś zachorował i nie można było po karetkę zadzwonić. Sąsiad chorą matkę wiózł sankami do szpitala. Nie wiem, czy umarła po drodze, czy później, ale to była tragedia. Była też godzina milicyjna i nawet taki kawał krążył, że dwóch milicjantów szło i przechodził mężczyzna. Milicjant wyjął pistolet i zastrzelił go. Drugi mówi do niego: „– Ty, przecież jeszcze 10 minut. - Ja go znam, on daleko mieszka. Nie doszedłby za 10 minut” – wspominała pani Krystyna.
Do 31 grudnia 1981 roku internowano w województwie lubelskim 138 osób, w województwie zamojskim – 120 osób i 74 osoby w województwie chełmskim. Na obszarze Lubelszczyzny istniały ośrodki internowania we Włodawie, w Krasnymstawie, Chełmie i w Lublinie przy ulicy Południowej 5.