Mówiono o nim "święty”. Przyrównywano nawet do św. Józefa. Zmarły 8 lat temu kapucyn - stolarz br. Kalikst Kłoczko czeka dziś na rozpoczęcie procesu beatyfikacyjnego.
Sebastian, wówczas 8-letni, był stanie w agonii. Chorował na białaczkę i lekarze nie dawali mu już żadnych szans. Jego narządy przestały działać i znajdowały się w rozkładzie.
Był luty 2017 r. Do kapucyna br. Dawida Napiwodzkiego późnym wieczorem zadzwoniła siostra z prośbą o modlitwę za umierające dziecko koleżanki. Medycyna była bezradna. - Zaraz po rozmowie przesłałem im zdjęcie br. Kaliksta i prosiłem, by modlili się o życie dla chłopca za jego wstawiennictwem - opowiada zakonnik. - Sam poszedłem z tym zdjęciem i krzyżykiem wykonanym przez br. Kaliksta do chóru zakonnego, by modlić się o cud.
Rano br. Dawid otrzymał telefon, że chłopiec żyje. Lekarze nie wiedzieli, jak to możliwe. Tydzień później przyszła wiadomość, że narządy dziecka są w dobrym stanie. Można było kontynuować leczenie. Dziś Sebastian ma 12 lat. Jest zdrowy. Żyje dzięki bratu Kalikstowi.
Takich świadectw w ciągu ostatnich kilku lat od śmierci br. Kaliksta Kłoczki na lubelską Poczekajkę napływa wiele. Wszystkie zbiera o. Andrzej Derdziuk, który postać br. Kaliksta opisał w książkach “Pod sufitem nieba” oraz “Brat Kalikst z Poczekajki”.
Ewie Makaruk lekarze dawali tydzień życia. Był rok 2014. Kobieta 15 lat wcześniej chorowała na nowotwór. Do szpitala trafiła nagle z bardzo wysoką bilirubiną. Lekarze nie wiedzieli, co jej jest. Po dokładnych badaniach okazało się, że konieczna jest natychmiastowa operacja. Lekarz znalazł guz w okolicy trzustki. - Żonę operował prof. Piotr Paluszkiewicz - wspomina Krzysztof Makaruk. - Powiedział mi, że zostało jej maksymalnie kilka dni życia. Żółć dochodziła już do kory mózgowej. Stwierdził, że zoperuje ją, żeby nie umierała w męczarniach. Szanse, że w ogóle przeżyje operację, oceniał na 3 do 5 proc. Kazał mi się z żoną pożegnać. - Nikt mi nic nie mówił, ale wiedziałam, że jest ze mną bardzo źle - opowiada Ewa Makaruk. - Cały czas modliłam się do brata Kaliksta. Prosiłam go, by wstawiał się za mną. Chciałam jeszcze pożyć, zobaczyć jak dorastają moje dzieci.
Po rozmowie z lekarzem, mąż Ewy wrócił do domu. - Pojechałem na Poczekajkę, wziąłem dwa znicze. Jeden zapaliłem przed figurą ojca Pio. Drugi postawiłem przy figurze, gdzie razem z bratem Kalikstem robiliśmy dla Matki Bożej postument. Zapalając te świece, powiedziałem w myślach do brata Kaliksta: “Bracie, tyś mi tu najbliższy. Tylko do ciebie mogę się tak zwrócić, ty zawsze mnie wysłuchiwałeś. Wstaw się do swoich i poproś ojca Pio, i świętego ojca Franciszka o cud uzdrowienia mojej żony. Przecież ty już jesteś tam z nimi w niebie”.
Potem wziąłem dzieci i tak jak kazał lekarz, pojechałem do żony do szpitala. Ale nie żegnałem się z nią. Powiedziałem, że rozmawiałem z bratem. On mnie uspokoił, że wszystko będzie dobrze. Ewa czuła bliskość swojej śmierci. Ale po słowach, że byłem u brata Kaliksta, zrobiła się bardzo spokojna. - Bałam się śmierci, bałam się, że widzę moją rodzinę ostatni raz - wspomina Ewa Makaruk. - Ale szłam na tę operację bardzo spokojna. Oddałam się Matce Bożej i bratu Kalikstowi.
Lekarz, który operował Ewę, był bardzo wierzący. - Powiedział, że zrobi wszystko, co w jego mocy, ale tak naprawdę życie mojej żony należy do Pana Boga - wspomina Krzysztof Makaruk.
Operacja była bardzo długa i trudna. Ewę operowało ośmiu lekarzy. Kobieta operację przeżyła. To już dla wielu było wielkim zaskoczeniem. Na drugi dzień chciała iść samodzielnie do toalety. - Wszyscy na mnie krzyczeli, a ja wiedziałam, że czuję się na tyle dobrze, że mogę wstać. Z dnia na dzień czułam się coraz lepiej. Parzyłam tylko na zdziwione twarze personelu szpitalnego - opowiada ze śmiechem.
Po kilkunastu dniach Ewa wyszła ze szpitala. - Kilka dni później gdy poszłam do lekarza na zdjęcie szwów, ten powiedział: “Pani Ewo, myśmy nie wierzyli, że pani z tego szpitala wyjdzie. Nie wiemy, jak to się stało, że operacja się udała, a pani jest w takiej formie. To dla nas cud” - wspomina.
Ewa Makaruk nie mogła po operacji brać żadnych leków. Lekarze nie mogli jej też podać chemii. - Wiem, że żyję tylko dzięki bratu Kalikstowi - stwierdza ze wzruszeniem.
Szczepan Juńczyk z Serpelic nad Bugiem podczas pracy w polu stracił przytomność. Chwilę wcześniej zdążył zadzwonić do domu i powiedzieć, że dzieje się z nim coś złego. Zaalarmowana rodzina znalazła go leżącego na ziemi. To był rozległy udar. Lekarze zabrali Szczepana do szpitala, ale nie dawali szans na powrót do zdrowia. W modlitwę o zdrowie przyjaciela zaangażowała się rodzina Kontników z Lublina: Joanna, Adam i ich córka Aneta. Razem z rodziną Szczepana rozpoczęli modlitwę za wstawiennictwem znanego im zmarłego kapucyna z lubelskiej Poczekajki - br. Kaliksta.
Po kilku dniach Szczepan podłączony do specjalnej aparatury podtrzymującej życie, obudził się i postanowił wstać. Zdumienie lekarzy, jak opisuje o. Andrzej Derdziuk w książce “Brat Kalikst z Poczekajki”, było ogromne. Szczepan był zdrowy. Udar nie pozostawił żadnych śladów w jego organizmie.