Reklama

    Nowy numer 12/2023 Archiwum

Poprowadzona za rękę

Choć domownicy nie wierzyli w Boże Narodzenie, rodzina zasiadała do uroczystej wieczerzy. O Jezusie nikt nie rozmawiał, ale On cierpliwie czekał, by móc się narodzić w sercach ludzi.

Rodzice s. Magdaleny byli niewierzący. Tato był komunistą z przekonania. Wierzył, że to system, który zapewni ludziom raj na ziemi. Był pełen zapału do pracy, by idee komunistyczne wprowadzać w życie. Pan Bóg w tych ramach się nie mieścił, więc w życiu rodziny Florów Go nie było.

− Moja mama pochodziła z wierzącej rodziny, ale kiedy miała 6 lat, wybuchła wojna i z dzieckiem o wierze nikt nie rozmawiał. Jako młoda dziewczyna poznała tatę, zakochała się, wyszła za mąż. Ślubu kościelnego oczywiście nie było, a rodzina taty odcięła się od rodziców w związku z ich komunistycznymi przekonaniami – opowiada s. Magdalena Flor, kapucynka NSJ.

Kiedy jednak nadchodziły święta, także w tej żyjącej z dala od Pana Boga rodzinie sprzątano porządnie cały dom, ubierano choinkę i przygotowywano uroczystą kolację. – Nawet kolęd słuchaliśmy, choć nic nie rozumieliśmy z ich treści. Święta były czasem rodzinnego świętowania, gdy dostawaliśmy upominki i w sklepach pojawiały się pomarańcze. O Jezusie, który się rodził, nikt nie mówił, a nam, dzieciom, które nigdy o Nim nie słyszały, jakoś wcale to nie przeszkadzało – wspomina siostra.

Pytanie o sens

Dziś, z pespektywy tak wielu lat, s. Magdalena widzi, że Bóg czuwał nad nimi niezależnie od wszystkiego. – Moja mama była zwyczajnie dobrym człowiekiem. W domu było ośmioro dzieci i uczono nas, że trzeba sobie pomagać i być wrażliwym na potrzeby drugiego człowieka. Ojciec był surowy, nie dyskutowało się z nim, a jego zdanie i opinie przyjmowane były bez szemrania. Mimo wszystko to był spokojny dom, w którym jako dzieci dobrze się czuliśmy. Pierwszy raz zrodziło się we mnie pytanie o sens życia, gdy niespodziewanie zmarł mój brat. Wówczas zaczęłam się zastanawiać nad tym, czym jest życie, skąd się bierze i czy tak po prostu się kończy, że znikamy. Jednak dla mnie, małej jeszcze dziewczynki, te pytania były zbyt trudne – wspomina siostra.

Po skończeniu liceum wyjechała z rodzinnego Biłgoraja na studia pedagogiczne do Warszawy. Był rok 1980. Z powodu studiów miała do czynienia z młodocianymi przestępcami, ludźmi pogubionymi w życiu, którzy robili różne złe rzeczy, ale nie dlatego, że byli źli, ale dlatego, że nie mieli dobrych rodzin, które pokazałyby im, że można żyć inaczej. Wydawało się jej to takie niesprawiedliwe.

Rok po roku

– Nosiłam w sobie niepokój, który nie ustawał. Nie miałam pojęcia, że może ktoś ma plan wobec mojego życia. Ja go nie miałam i czułam się bardzo zagubiona. Czas pokazał mi jednak, że Duch Święty, o którym nie miałam pojęcia, prowadził mnie krok po kroku. Konkretny przykład: gdy zdawałam na studia, rano przejrzałam sobie jedno pytanie z setek, jakie trzeba było przygotować… i to właśnie pytanie wylosowałam. Byłam w takim szoku, że pomyślałam, że chyba ktoś o mnie zadbał, ale kto − nie miałam pojęcia – wspomina s. Magdalena. W 1981 roku zmarł kard. Stefan Wyszyński. Jego ciało wystawiono w kościele na Krakowskim Przedmieściu i można było tam pójść i chwilę się pomodlić. Ktoś ze znajomych zaproponował, by Magda też poszła. – Nie byłam wierząca, ale to wydarzenie było tak znaczące, że z ciekawości się zgodziłam. Żeby dostać się przed trumnę, trzeba było stanąć w ogromnej kolejce. Czekaliśmy jakieś 3−4 godziny, ale ani przez chwilę nie byłam znużona. Dotarłam do trumny, spojrzałam na niego i czułam jakieś poruszenie w sercu, ale nie potrafiłam go nazwać. Dziś myślę, że moje nawrócenie zawdzięczam też kardynałowi Wyszyńskiemu. Pewnie spojrzał na mnie i zobaczył, że tu to trzeba coś zadziałać. I tak się stało – mówi siostra.

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..

Wyraź swoją opinię

napisz do redakcji:

gosc@gosc.pl

podziel się

Reklama

Zapisane na później

Pobieranie listy