Na granicy wojny i pokoju. Ucieczka z Kijowa

Leonard nie mógł spać. Budził go niepokój, sprawdzał wiadomości w środku nocy. O czwartej nad ranem dowiedział się, że Rosja zaatakowała jego ojczyznę. Postanowił nie budzić żony i córki, żeby wyspały się przed drogą ku granicy wojny i pokoju...

Niecałą godzinę zajęło im opuszczenie kijowskiego mieszkania. Gdy wychodzili drzwi otworzył sąsiad. Był już zmobilizowany. Gdy dowiedział się, że jadą do Polski, poprosił by Zigertowie zabrali jego siostrę.

– Powiedziałam, że może z nami jechać. Była w wieku naszej Teresy, czyli miała 17 lat, a w Polsce w Lublinie mieli odebrać ją krewni. Ruszyliśmy w kierunku granicy przez Żytomierz. Chciałam pożegnać się z rodzicami, bo przecież nie wiem, czy jeszcze ich żywych zobaczę. To było jeszcze gorsze niż pożegnanie z mężem. Leonard jest silny, zaradny, umie zadbać o siebie. Rodzice to starsi schorowani ludzie, którzy zapominają brać swoje lekarstwa, trudno im szybko się poruszać. Jak sobie poradzą, gdy będzie alarm lotniczy? Kto im pomoże zejść do schronu? Boże, jaka ta wojna jest straszna! – Wiktoria nie może powstrzymać łez.

Rodzice nie chcą słyszeć, by jechać do Polski, chcą zostać w domu niezależnie od tego, co może się wydarzyć. Kobiety ruszają w dalszą drogę zdając sobie sprawę, że to wyprawa na wiele godzin. Do tej pory żeby dostać się z Kijowa do Żytomierza wystarczały trzy godziny, teraz zajęło im to 8, a droga do granicy jeszcze daleka. Nie można jechać tak jak zwykle najkrótszą trasą w obawie, że główne drogi mogą być bombardowane. Wiktoria kluczy bocznymi drogami, w końcu dojeżdża do miejsca, gdzie zaczyna się korek. Ludzie mówią, że ma ponad 8 km. Wydaje się nie mieć końca, choć z perspektywy kolejnych dni, to nie była długa kolejka.

Samochody przesuwają się co jakiś czas wolno do przodu, a za nimi wciąż ustawiają się nowe.

– Nigdy tak długo nie prowadziłam samochodu, ale nie czuję zmęczenia, trzyma mnie adrenalina i spojrzenie dwóch młodych dziewczyn, jakie mam pod opieką – opowiada. Kiedy korek przesuwa się tak, że dojeżdżają do jednej z przygranicznych wiosek, ktoś proponuje żeby weszły do domu na posiłek. Chętnie z tego korzystają. Tam gospodarze pytają, czy zabiorą ze sobą ich córkę do Polski. Wiktoria się zgadza. Im bliżej granicy, tym więcej ludzi nie tylko tych w samochodach, ale także tych, co idą pieszo, choć wtedy jeszcze przejście w Zosinie było tylko dla jadących samochodem.

– Żeby dostać się do Lublina, najbliższe było przejście w Dorohusku, ale dla mnie oznaczało to jazdę w kierunku Białorusi, a tego bardzo się bałam. Z Medyki do Lublina też daleko, więc wybrałam Zosin i dobrze, jak się okazało – opowiada Wiktoria. Wśród tłumu ludzi zauważa młodą kobietę, która idzie z dwójką dzieci. Cały dobytek ma spakowane w dwie reklamówki. Bez wahania zabiera ją i dzieci do samochodu. Zamiast pięciu osób w samochodzie jedzie siedem, ale nikt nie narzeka. W końcu granica. Straż graniczna nawet okiem nie mrugnie, że za dużo ludzi w samochodzie. Sprawdza dokumenty i wszyscy przejeżdżają na stronę pokoju. – Czuję ulgę i wdzięczność. Wiem, że moje modlitwy zostały wysłuchane. Nawet polscy pogranicznicy ze współczuciem i sympatią nas odprawiają. Jestem zaskoczona, bo nie pierwszy raz przekraczam granicę i często doświadczałam nieżyczliwości czy nawet złośliwości. Teraz wszyscy chcą pomóc – mówi Wiktoria.

 

« 1 2 3 »
oceń artykuł Pobieranie..