Jest 7 kwietnia 30 r. Namiestnik rzymski w Jerozolimie, Poncjusz Piłat, skazuje na karę śmierci przez ukrzyżowanie wędrownego rebbe z Nazarethu o imieniu Joszua ben Iosef.
Wyrok sądowy wskazuje, że winą skazańca był bunt przeciwko władzy cesarza, być może połączony ze zbrodnią obrazy cesarskiego majestatu – crimen laese [czyt. leze] maiestatis. Tajemnicą poliszynela jest, że Joszua został skazany, bo namiestnik uległ naciskom elit religijnych i rozgorączkowanego tłumu. Tak czy inaczej – wyrok zapadł.
Tak naprawdę to skazano Go za miłość. Ośmielił się kochać. I z miłości spotykać się z ludźmi wykluczonymi z pobożnego społeczeństwa. Bezprawnie leczył dotykiem chorych, do których w świetle prawa nie powinien się zbliżać. Uzurpował sobie prawo do mówienia o Bogu, co więcej, nazywał Go swoim ojcem, choć nie mógł wykazać się ukończeniem nawet mało znaczącej szkoły rabinackiej. Co więcej – w gronie jego uczniów były kobiety, a to już urągało wszelkim dobrym zwyczajom. Upominany, nie chciał się podporządkować, a do tego udawało mu się ośmieszać uczonych. Trzeba było rozwiązać jakoś problem Jezusa z Nazaretu. Pomógł jeden z Jego najbardziej zaufanych uczniów i przedstawiciel rzymskiego okupanta.
Po wyroku i zwyczajowym przygotowaniu przez rzymskich legionistów skazaniec jest wyprowadzany na egzekucję. Na ramionach niesie patibulum – drzewo, do którego zostanie przybity. Towarzyszą mu dwaj inni więźniowie. Z powodu wycieńczenia, utraty krwi, a także nieszczęśliwego upadku, który miażdży mu kolano, Joszua nie jest w stanie sam kontynuować drogi na miejsce wykonania wyroku. Konieczna staje się pomoc przypadkowego mężczyzny.
Potem wykonanie wyroku przebiega już planowo. Legioniści nie pierwszy raz krzyżują człowieka, więc dość sprawnie na Golgocie stają trzy krzyże i skazani mogą zacząć umierać.
To wszystko działo się naprawdę. Krzyk tłumu. Ból. Krew krzepnąca na oczach, zlepiająca strzępy ubrania. Pot. Łzy. Kurz i brud. Upał. Zaduch miasta. Jezus mozolnie kontynuował pierwszą Mszę Świętą, którą zapoczątkował w Wieczerniku. Ten jeden jedyny raz Jego ciało ludzkie, a nie postać chleba, będzie podniesione w kierunku Boga. Śmierć dokona się naprawdę, a nie symbolicznie. Poczucie tego, że jest odrzucony i niechciany przez ludzi, będzie bardziej boleć, niż udręczone ciało. I nie skończy się do końca. (Powraca i dzisiaj, gdy ktoś z jego uczniów lub uczennic z powodu braku czasu, lub ochoty nie jest zainteresowany ofiarą, którą składa Ojcu).
Śmierć następowała przez uduszenie. Nienaturalnie rozciągnięte ciało zwisało bezwładnie z drzewa. Gawiedź, z braku innych rozrywek w tym czasie, uprzykrzała umierającym ostatnie godziny męki. Żołnierze nudzili się, grając w kości. Skazaniec na krzyżu z napisem „Iesus Nazareni, Rex Iudeorum” umiera dosyć szybko, około godziny 15.00. Mniej więcej 6 godzin po tym, jak po raz pierwszy został doprowadzony przed Piłata. Śmierć stwierdza jeden z pilnujących, dla pewności przebijając serce umarłego.
Zawieszony na drzewie Jezus umiera bez słowa sprzeciwu. Zupełnie jak owce, które w tym samym momencie są zabijane w Świątyni Jerozolimskiej na przebłagalne ofiary. Ale On jest świadom swojego losu: modli się za swoich prześladowców, ze wzruszeniem rozmawia z grupką najbliższych Mu osób, współcierpiących z Nim, wśród których jest Jego Matka. Przyjmuje skruchę i pokorną prośbę współskazańca. Z otchłani bólu i bezsensownego cierpienia woła do swojego Ojca, po to, by więcej żaden człowiek nie musiał umierać samotnie – chyba że świadomie odrzucając Jego pośrednictwo.
Pierwszego dnia po 15 Nisan okazuje się, że straże strzegące wejścia do grobu Nazarejczyka nie dopilnowały swoich obowiązków. Co więcej – dowódca nie jest w stanie określić, co tak naprawdę się wydarzyło. Tak czy inaczej – stwierdzono, że grób, gdzie został złożony, jest pusty. Niektórzy z jego znajomych zaczynają rozpowiadać, że widzieli Go żyjącego
A są tacy, którzy myślą, że historia Jezusa z Nazaretu zakończyła się na krzyżu...