Jedni chcą zostać w Polsce na stałe, inni czekają, żeby wrócić na Ukrainę. Na razie jednak znaleźli swój dom w oazowym ośrodku w Księżomierzy, w sąsiedztwie sanktuarium Matki Bożej.
Kiedy Ewa i Mariusz Samolejowie pojechali 8 lat temu na swoje pierwsze małżeńskie rekolekcje Domowego Kościoła, ich życie całkowicie się zmieniło. – To była rewolucja. Gdyby nie doświadczenie tamtego czasu, być może nasze małżeństwo by się rozpadło. Mamy wiele dowodów na to, że mówiąc Bogu „tak” na różne wydarzenia w naszym życiu, doświadczamy cudów – mówią.
Mieszkają w Stóży pod Kraśnikiem i tam należą do wspólnoty Domowego Kościoła. Jakiś czas temu postanowili, że nie będą odmawiać, jeśli zostaną poproszeni o jakąś posługę. – Pan Bóg nie powołuje uzdolnionych, ale uzdalnia powołanych. Ufając, że On nas prowadzi i ma dla nas plan, jeśli tylko możemy jakoś służyć, mówimy „tak”. Dlatego gdy zaraz po wybuchu wojny w Ukrainie para diecezjalna Domowego Kościoła zadzwoniła i zapytała nas, czy możemy koordynować przyjmowanie uchodźców w oazowym domu rekolekcyjnym w Księżomierzy, zgodziliśmy się – mówią Ewa i Mariusz. Wtedy nie wiedzieli jeszcze, jak to wszystko będzie wyglądało i ile czasu im zajmie.
Pospolite ruszenie
Dom rekolekcyjny w Księżomierzy był do tej pory wykorzystywany na potrzeby rekolekcji wakacyjnych czy weekendowych. – W lutym było tam pusto. Wszystko było zabezpieczone na zimę, woda i prąd odcięte, dom nie był przygotowany na przyjęcie kogokolwiek. W piątek zgodziliśmy się koordynować przyjmowanie uchodźców, więc całą sobotę uruchamialiśmy i przygotowywaliśmy ośrodek. Pomagał nam ks. Jerzy Krawczyk, moderator Ruchu Światło–Życie, inne małżeństwa z Domowego Kościoła, ks. Józef Hałabis, miejscowy proboszcz, i wielu wolontariuszy. Pracy było dużo i nie wiedzieliśmy, kiedy pojawią się pierwsi goście. Gdy wiadomość o udostępnieniu domu dla uchodźców rozniosła się wśród członków Domowego Kościoła, natychmiast zacząłem odbierać telefony z pytaniem, czego potrzeba. O czymkolwiek powiedziałem, niemal natychmiast się pojawiało. Ludzie otwierali swoje serca i portfele, tak że mogliśmy kupić lodówki, pralki, zmywarkę. Nie tylko oazowicze, ale i mieszkańcy Księżomierzy przywozili nam potrzebne naczynia, pościel, ręczniki, żywność, środki czystości czy zabawki dla dzieci. Nie wiedzieliśmy, co będzie potrzebne, ale darów było tak dużo, że nasi goście mogli czuć się bezpiecznie – mówi Mariusz.
Bezpieczna przystań
Pierwsi uchodźcy przybyli do ośrodka w poniedziałek. To Caritas Archidiecezji Lubelskiej ich tu kierowała i pomagała w zaopatrzeniu. – Początkowo przyjeżdżali do nas ludzie z granicy, przerażeni, zmarznięci, głodni. Musieli odpocząć, ogrzać się, wyspać. Część z nich była u nas kilka dni i ruszała dalej tam, gdzie ktoś ich oczekiwał. Od kilku tygodni rotacja jest mniejsza, osoby, które u nas przebywają, chcą tu zostać bądź na stałe, bądź do czasu zakończenia wojny – wyjaśnia Ewa.
Oboje z mężem wykorzystali cały swój urlop, by być z uchodźcami i im pomagać. – Trzeba było zorganizować im jakoś życie, pomóc w załatwieniu numerów PESEL, założeniu kont bankowych, zapisaniu dzieci do szkoły. To wiązało się z wożeniem ich z Księżomierzy do Gościeradowa czy Kraśnika. W dodatku na początku wszyscy, którzy do nas przyjeżdżali, byli chorzy. Co chwilę ktoś miał gorączkę albo inne dolegliwości i trzeba było jechać do lekarza. Był taki moment, gdy mieliśmy 23 osoby chore. Tu z pomocą przyszła nam lekarka rodzinna z Gościeradowa, która odpowiadała na każdy telefon i przyjechała do nas zbadać pacjentów. Kaplicę zamieniliśmy na pokój badań. Nikt z nas nie zna się na leczeniu czy lekarstwach, ale musieliśmy szybko się nauczyć, komu i kiedy trzeba podać lek. Ukraińcy bez znajomości języka polskiego nie byli w stanie opanować tego, co mówiła lekarka. Jak my daliśmy radę to wszystko ogarnąć? Tylko z Bożą pomocą było to możliwe – mówią małżonkowie.