O doświadczeniu wiary, zachwycie św. Franciszkiem i odkrywaniu powołania mówią bracia kapucyni Mateusz Kamecki i Piotr Zacharski.
Innymi ścieżkami Bóg prowadził br. Piotra Zacharskiego. W jego rodzinnym Nowym Dworze Gdańskim zakonników akurat nie było, choć do dziś ma w pamięci obraz dwóch kapucynów, których w dzieciństwie widział na dworcu PKS, czekających na autobus. - Od dzieciństwa lubiłem działać społecznie, pracować z młodzieżą. Zainspirowany wyjazdami wakacyjnymi z Fundacją "Szczęśliwe Dzieciństwo" z Lublina postanowiłem znaleźć sobie jakieś miejsce do takiej pracy u siebie, na północy Polski. Zacząłem pomagać w hospicjum, skończyłem różne kursy, które miały mi w tym pomóc. To wszystko było w klasie maturalnej, gdzie było dużo nauki, ale ja znajdowałem czas na wolontariat. Wtedy też nawróciłem się dzięki ks. Piotrowi Krakowiakowi, który był zarówno dyrektorem hospicjum w Gdańsku, jak i krajowym duszpasterzem hospicjów. Jego przykład, otwartość, kazania sprawiły, że zacząłem myśleć, iż może też zostanę zakonnikiem - opowiada br. Piotr.
Pojechał na rekolekcje powołaniowe z franciszkanami do Zakopanego. Było tam 10 chłopaków, z którymi świetnie się dogadywał. Pomyślał, że co będzie dalej szukał, jak tu tak fajnie, i po maturze wstąpił do franciszkanów. - Po roku jednak stwierdziłem, że to nie moja droga. Okazało się, że jestem letnim katolikiem, zafascynowanym osobą kapłana, pracą z młodzieżą, ale żeby żyć w zakonie, to jednak nie. Wystąpiłem więc, złożyłem papiery na studia, na pedagogikę. Dostałem się na różne uniwersytety, poza KUL. Chciałem jednak być w Lublinie, więc odwołałem się i w drugim naborze dostałem się - opowiada br. Piotr. Zaczęło się "zwykłe" życie studenckie, niekoniecznie blisko Kościoła. Piotr udzielał się jako wolontariusz, pracował, studiował, chciał założyć własną fundację, zakochał się...
- Moje życie było jednak jak balon - duże i kolorowe, ale puste w środku. Któregoś dnia, choć od dawna tego nie robiłem, modliłem się, żeby Pan Bóg zrobił coś z moim życiem, żeby ten balon nie był już pusty w środku. Postanowiłem pójść wtedy do kościoła. Słyszałem, że są kapucyni na Poczekajce i tam się udałem. Trafiłem akurat na Mszę ze ślubami wieczystymi. Nie miałem żadnych wątpliwości, że Pan Bóg daje mi znak i zaprasza mnie, abym poszedł za Nim. Umówiłem się na rozmowę z br. Łukaszem (ówczesnym rektorem) i po kilku rozmowach, umocnieniu się w decyzji poczułem, że spróbuję jeszcze raz, tym razem jednak angażując się na 120 proc. Mam duże doświadczenie obecności Bożej w życiu i nie mam wątpliwości, że Jezus czekał na mnie cierpliwie - mówi br. Piotr.
- Przygotowanie do kapłaństwa w naszym przypadku trwała 10 lat, ale nam to nie przeszkadzało. Najpierw sami powinniśmy się nawrócić i zbudować relacje z Jezusem, abyśmy później mogli nieść Go dalej. Gdy się wchodzi do wspólnoty zakonnej, czas zaczyna płynąć inaczej. Nam się nigdzie nie śpieszy. Realizujemy wolę Bożą w naszym życiu, a nie uczestniczymy w jakimś wyścigu do kariery. Nasze powołanie już się spełnia, a tego pragnęliśmy - mówią bracia kapucyni.