O przygotowywaniu się do śmierci, trudnych rozmowach i akceptacji kolei ludzkiego losu z doktorem Mariuszem Sałamachą, specjalistą medycyny paliatywnej, rozmawia Agnieszka Gieroba.
Do śmierci można się przyzwyczaić?
Mariusz Sałamacha: Moim zdaniem nie można. Towarzyszę ludziom terminalnie chorym w ich ostatnim etapie życia od kilkunastu lat. Oznacza to, że moje obcowanie ze śmiercią jest dużo częstsze niż przeciętnego człowieka, ale nie mogę powiedzieć, że do śmierci da się przyzwyczaić. To, czego się nauczyłem, to akceptacja. Taka jest kolej naszego losu: rodzimy się, żyjemy i umieramy. Wydaje się, że każdy o tym wie, ale doświadczenie pokazuje, że wiedzieć nie znaczy akceptować. Sam nieraz doświadczam, jak to jest trudne, szczególnie gdy odchodzi ktoś młody. Pamiętam osiemnastoletniego chłopaka, który umierał, i jego cierpiących rodziców. Albo mężczyznę w moim wieku, który był jedynym synem owdowiałej matki, i jego żonę. Obie kobiety stały przy jego łóżku, a ból na ich twarzach był tak wielki, że chyba na zawsze wyrył się w mojej pamięci. Stałem obok i żadne słowa nie mogły dać pocieszenia, lecz to współtowarzyszenie było zarówno dla nich, jak i dla mnie bardzo ważne.
Czy pacjenci, którzy znajdują się w hospicjum czy na szpitalnym oddziale opieki paliatywnej, czyli w miejscu, gdzie 99 procent z nich umrze, akceptują taką kolej rzeczy?
Podejście ludzi do śmierci jest bardzo indywidualne. Psychologia mówi o różnych fazach przygotowania, od nieświadomości, niepewności, przez zaprzeczenie, bunt i depresję, do akceptacji. W praktyce, gdy towarzyszę pacjentom, widzę, że bardzo różnie to przeżywają. Jedni zdążą przejść przez wszystkie fazy i zaakceptować sytuację, inni nie. Na pewno jest to dla nich bardzo trudne. Każdy, mimo bólu, jaki towarzyszy chorobie, różnych ograniczeń i bezradności, chce trzymać się życia. Dla mnie, jako lekarza, ważne jest, by ostatni etap życia pacjenta był bez cierpienia i pełen godności. Medycyna nie może już wyleczyć, ale może złagodzić ból. Tyle od strony medycznej. Ale jestem też człowiekiem wierzącym i chciałbym, aby pacjent, jeśli tylko ma taką wolę, mógł przygotować się do śmierci także od strony duchowej, przez rozmowę z kapłanem, spowiedź, przyjęcie Komunii.
Czy ostatni etap życia człowieka, gdy zdaje on sobie sprawę z odchodzenia, jest czasem szukania Pana Boga?
To także jest bardzo indywidualna sprawa. Jedni pacjenci są wierzący, inni określają siebie jako poszukujący, jeszcze inni mówią wprost, że Pan Bóg ich nie interesuje. Choroba potrafi zmienić te deklaracje, ale nie jest tak zawsze i nie jest to łatwa sprawa. Czasami chory nie chce rozmawiać o Panu Bogu, a rodzina bardzo chce, innym razem jest odwrotnie. Pamiętam chorego, którego odwiedzałem w domu. Od wielu lat nie był w kościele i u spowiedzi. Miał jakiś konflikt z sąsiadem, który tak bardzo ich poróżnił, że panowie mieli do siebie wielki żal. Pacjent, będąc w domu z synem, przestał oddychać. Syn podjął się reanimacji i udało się przywrócić krążenie. Akurat wszedłem do nich do domu w tym momencie. Kiedy udało się nam względnie ustabilizować pacjenta, wiedzieliśmy, że czasu ma bardzo mało. Okazało się, że chce go wykorzystać na pojednanie się z Bogiem i sąsiadem. Syn pobiegł po sąsiada, potem po księdza. Wszystkie zawiłe sprawy udało się wyprostować. Taką sytuację mogę nazwać małym cudem. W swoim miłosierdziu Pan Bóg dał temu człowiekowi jeszcze czas na załatwienie swoich spraw.
Czy pacjenci chcą wiedzieć, że umierają?
Nie ma tu jednoznacznej odpowiedzi. Często obserwuję pewnego rodzaju grę między pacjentem i jego rodziną. Pacjent przed rodziną udaje, że wie mniej, niż wie w rzeczywistości o swoim stanie zdrowia, a rodzina ukrywa przed nim, jaki jest rzeczywiście jego stan. Obie strony prowadzą grę, by nikt nie domyślił się prawdy. Dla mnie jest to stracony czas. Jeśli stanie się w prawdzie, można zyskać czas na to, by wyjaśnić sobie różne sytuacje, uporządkować różne sprawy przed śmiercią. Potem, gdy już nie da się niczego ukryć, może zabraknąć czasu. Jako lekarz szanuję jednak wolę pacjenta i rodziny. Próbuję z każdą ze stron rozmawiać indywidualnie, zachęcając do stanięcia w prawdzie, ale to oni sami decydują, co zrobić.
Osobom wierzącym łatwiej przygotować się do śmierci?
To zależy od osobistej relacji z Jezusem. Deklarowanie się jako osoba wierząca nie zawsze znaczy, że jest się prawdziwie blisko Pana Boga. To bardzo delikatna materia. Lata doświadczenia pokazują, że chyba każdy boi się śmierci. Lękiem napawa nas to, czego nie znamy. Człowiek wierzący nie jest od tego wolny. Choć wie, że śmierć nie jest końcem, jest człowiekiem i chce być na tym świecie, widzieć swoich bliskich, uczestniczyć w ich życiu. Kiedyś, gdy po zabezpieczeniu wszystkich medycznych spraw wobec osoby duchownej, która odchodziła, zapytałem, co mogę jeszcze zrobić, usłyszałem: „Dodać trochę zdrowia”. Proszę to dobrze zrozumieć, to nie znaczy, że osoba ta miała małą wiarę, ale ludzką sprawą jest trzymanie się życia.
Czego potrzebują osoby umierające?
Trzymania za rękę. Ludzie nie chcą odchodzić sami. Bardzo chcą, by w tych ostatnich momentach życia ktoś przy nich był. Jeśli to możliwe – ktoś bliski z rodziny, jeśli nie, to lekarz, pielęgniarka czy wolontariusz. Obserwowałem nieraz wielki lęk na twarzach umierających, który znikał, gdy ktoś trzymał ich za rękę, był przy nich. Osobom wierzącym pokój przynosi też modlitwa czy obecność kapłana. Ważne, by nikt nie umierał sam.