6 stycznia Kościół w Polsce obchodzi tradycyjnie Dzień Modlitwy i Pomocy Misjom. Jest to dzień szczególnej pamięci o misjonarkach i misjonarzach. Przypominamy świadectwo powołania misyjnego o. Tomasza.
Po dwóch latach studiów został wysłany do nowicjatu do Zambii.
– Nowicjat to rodzaj rekolekcji ignacjańskich rozłożonych na cały rok. Do obiadu była atmosfera modlitwy i medytacji, a po południu były obowiązki. Trzeba było pracować w ogrodzie, sadzić ziemniaki, opiekować się psami, chodzić na apostolaty, czyli odwiedzać konkretne miejsca, gdzie pracują misjonarze. To pozwalało zobaczyć, jak będzie wyglądać nasze życie i odpowiedzieć na pytanie, kim jest Jezus dla mnie i zdecydować, czy misje to moja droga. Doświadczyłem wtedy wielkiego pokoju, a w Afryce czułem się jak domu – mówi o. Tomasz.
Po zakończeniu nowicjatu ci, którzy chcą kontynuować formację, jadą na staż.
– Najpierw jednak jesteśmy posłani, jak w Ewangelii po dwóch do jakiegoś miejsca. Ja trafiłem z kolegą do pewnej rodziny w Mbali na północy Zambii. W domu mieszkali rodzice, starszy syn i wnuczka córki, która zmarła na ADIS. Reszta dzieci przebywała w szkołach poza domem. Mieszkaliśmy u nich, doświadczając zwykłego życia – opowiada o. Tomasz. Okazało się, że nie je się tam śniadań, tylko o godz. 10.00 pije herbatę. Nie było tam kranu, ale codziennie rano stało wiadro wody.
– Na początku nie zastanawialiśmy się nad tym, ale okazało się, że przynosi ją dla nas wnuczka gospodarzy, więc zaczęliśmy ją oszczędzać, by nie obarczać jej pracą. Chcieliśmy pomagać, np. zmywać naczynia, ale dowiedzieliśmy się, że chłopaki naczyń nie zmywają. Nie mogliśmy wspólnie oglądać telewizji, bo chłopaki mogą oglądać tylko wtedy, gdy ogląda ojciec rodziny. Jak przed TV siedzi mama, to chłopaki nie mogą razem z nią oglądać telewizji. W pobliżu było piękne jezioro, więc poszliśmy się tam wykąpać. Kiedy gospodyni się dowiedziała powiedziała, że nie można tam wchodzić, bo to jezioro jest zbudowane przez czarowników, żeby mogli się komunikować z Oceanem Indyjskim. Uśmiechnęliśmy się i powiedzieliśmy, że my w to nie wierzymy. Następnym razem, gdy się kąpałem zobaczyłem, że obok mnie płynie wąż, wyskoczyłem czym prędzej. Okazało się, że właśnie dlatego nie można się tam kąpać, bo mieszkają w pobliżu węże, ale nikt z lokalnej ludności nie posłuchałby, że nie może wejść do wody z powodu węża, więc tradycja głosiła, że czarownicy zakazali. To skutkowało. Tak uczyliśmy się życia w afrykańskiej rodzinie – dzieli się doświadczeniem misjonarz.
Oprócz pobytu w rodzinie co dzień chodzili w miejsca, gdzie pracowały siostry. Jednym z nich był szpital.
– Tam także musieliśmy odbyć praktykę łącznie z tym, że musiałem nauczyć się odbierać poród. Gdy zapytałem po co, uświadomiono mi, że na misjach często są takie sytuacje, że do parafii ludzie przybiegają po pomoc np. wtedy, gdy jest problem z porodem. Nie zawsze zdąży się zawieźć kobiety do szpitala, więc dobrze znać podstawy – mówi misjonarz. Jednym z zadań kleryków było także jeżdżenie do wiosek z kozami, które były darem dla mieszkańców po to by je rozmnożyć, a z zysku utrzymać sieroty, by nie trafiły do sierocińca.
– Na jednej z wiosek powitano nas tańcem, choć nigdy wcześniej się to nie zdarzało i zostaliśmy zaproszeni na posiłek. Podano rosół z kozy. Byliśmy zaskoczeni takim przyjęciem. Potem okazało się, że kilka dni wcześniej do wioski jakiś człowiek z Ameryki przysłał w darze TOI TOI-e. Ludzie nie wiedzieli do czego to służy, bo za potrzebą wszyscy chodzili do buszu. Zamknęli więc w nich kozy i jedna z nich utopiła się w TOI TOI-u. Ugotowano więc z niej rosół, którym nas poczęstowano byśmy nie byli źli, że stan liczebny się nie zgadza – opowiada jedną z przygód misjonarz, apelując o mądrą pomoc.
Na staż misjonarski o. Tomasz został wysłany do Tanzanii. Tam uczył się języka suahili pomagając we wspólnocie ojców białych.
– Jako kleryk robiłem wszystko z wyjątkiem sprawowania Eucharystii. W sposób szczególny opiekowałem się młodymi. Nasza parafia leżała w slumsach Dar es Salaam, gdzie mieszkali głównie ludzie z wiosek, którzy przyjechali do miasta szukać pracy. Moim zadaniem było zająć się młodzieżą, by nie dawała się demoralizacji – opowiada o. Tomek. Po stażu skończył studia teologiczne wysłany do RPA. Po ich ukończeniu i święceniach kapłańskich został skierowany do pracy w Tanzanii, do nowej parafii w pobliżu tej, w której odbywał staż. Tanzańskie parafie składają się z wielu małych wspólnot. Nikt, kto należy do kościoła nie żyje poza wspólnotą. Tworzą je najbliżsi sąsiedzi, którzy spotykają raz w tygodniu na czytaniu Słowa Bożego i dzieleniu tym, co to Słowo mówi w danym momencie ich życia. Jednak formacja osobista to tylko część zaangażowania, przede wszystkim wierni podejmują konkretne działania.
– Jedne grupy odwiedzają chorych, inne opiekują się samotnymi czy starszymi, inne odwiedzają więźniów. Wiara musi mieć konkretne przełożenie, nie może być zachowywana tylko dla siebie i wyznawana w czterech ścianach. To chyba największa różnica między wspólnotami w Polsce i tymi w Afryce – mówi o. Tomasz.
Choć wiele różni codzienność w Polsce i Afryce żadna z nich nie jest lepsza. Rzeczywistość przeżywania wiary jest zwornikiem, który łączy niezależnie od pochodzenia i miejsca zamieszkania. Każdy, komu misje są szczególnie bliskie zaproszony jest do odwiedzenia domu Ojców Białych w Natalinie na wspólną modlitwę, zwiedzanie muzeum misyjnego czy zwykłą rozmowę przy kawie.