W ich historii życia Pan Bóg był gdzieś na dalekim planie. O dzieciach nie chcieli słyszeć, do Kościoła miłością nie pałali. W jednej chwili doświadczyli takiej przemiany, że nie mogą o tym nie opowiadać.
Historia Wioli i Łukasza Gmurkowskich jest pełna niespodziewanych zwrotów akcji. Kiedy się poznali byli młodymi pełnymi ambicji ludźmi, którzy postawili w życiu na karierę, pieniądze i przyjemności. O dzieciach w swoim małżeństwie nie chcieli słyszeć, a Pan Bóg był kimś nieokreślonym.
- Wiedzieliśmy, że nie chcemy mieć dzieci. To przekonanie było w nas tak mocne, że ja postanowiłem poddać się zabiegowi ubezpłodnienia. Nie chciałem by było to na głowie Woli, więc zacząłem szukać możliwości, co w Polsce łatwe nie było – mówi Łukasz. Ich życie wydawało się pełne przyjemności, każde realizowało swoje plany. Po kilku latach ich drogi zaczęły się rozchodzić. To, co osiągnęli nie przynosiło im wystarczającej satysfakcji, każde żyło trochę dla siebie, ale oboje odczuwali też pustkę, której nie umieli zapełnić.
W tamtym czasie wypadał Sylwester, więc postanowili wybrać się licząc na dobrą zabawę.
– Tak się złożyło, że posadzono nas we dwoje przy oddzielonym stoliku, a nie w większej grupie. Zaczęliśmy rozmawiać, że musimy coś zmienić w naszym życiu, bo zbliżamy się do niebezpiecznej krawędzi. Wymyśliłem wtedy, że pojedziemy do Tybetu, by tam poszukać mądrości i spokoju – opowiada Łukasz. Zanim jednak wziął się za organizację całego wyjazdu spotkali koleżankę, która powiedziała, że wybiera się na kurs zatytułowany „Nowe życie”. Nie wiedzieli co to będzie, ale postanowili pojechać. – Był to kurs ewangelizacyjny prowadzony przez Palotyńską Szkołę Nowej Ewangelizacji opowiadający o Bożej miłości do człowieka. Nie mogliśmy tego wytrzymać, że ciągle słyszymy, że Bóg nas kocha. Chcieliśmy uciekać patrząc na szczęśliwych ludzi, kiedy my byliśmy tacy nieszczęśliwi. Przyszedł jednak dzień, kiedy w jednej chwili otworzyły się nam oczy. Było to tak niespodziewane i nagłe doświadczenie Bożej miłości, że trudno je opisać. Wypełniła nas radość i spokój, jakiego nigdy wcześniej nie doświadczaliśmy – mówi Wiola.
Nawrócenie skierowało ich do spowiedzi i całkowicie innego życia. Wtedy też zapragnęli bardzo mieć dzieci. – Dotarło jednak do nas, że mój zabieg zamknął nam drogę do realizacji tego marzenia. Zacząłem szukać możliwości odwrócenia tego, co zniszczyłem. Musiałem wyjechać za granicę, bo w Polsce było to niemożliwe. Poddałem się operacji wiedząc, że nie mam żadnej gwarancji, że uda się przywrócić płodność. Byliśmy jednak pełni ufności, że Bóg nam pomoże – mówi Łukasz.
Mimo zabiegu ciąża się nie pojawiała. Mijały kolejne miesiące i lata, a oni zanosili wciąż modlitwy o dar rodzicielstwa.
– Słabliśmy już w naszej wytrwałości i upadaliśmy na duchu. Wówczas na jednych rekolekcjach podeszła do nas jakaś obca osoba i powiedziała, że warto skorzystać z naprotechnologii. Skąd wiedziała, że mamy problem? Udaliśmy się do doktora Barczentewicza, który zajmuje się w Lublinie taką metodą. Tam okazało się, że Wiola ma wiele różnych nietolerancji pokarmowych, które utrudniają jej organizmowi normalne funkcjonowanie. Niemal niczego nie mogła jeść. Na każdy wyjazd woziliśmy ze sobą siatki specjalnego jedzenia, bo żywienie zbiorowe nie wchodziło w rachubę – opowiada Łukasz.
W tym czasie byli także odpowiedzialni za wspólnotę w Krasnymstawie, gdzie dzielili się doświadczeniem swojej wiary. Któregoś razu na modlitwie mieli takie przekonanie, że dziecko pojawi się w ich życiu po skończeniu tej posługi. Nic jednak na to nie wskazywało.
– Okazało się, że mam jeszcze inne problemy zdrowotne, które wymagają operacyjnego leczenia. Dostałam skierowanie do szpitala i termin wyznaczono mi za pół roku. Czekaliśmy cierpliwie, ale kiedy zgłosiłam się do szpitala zostałam zdyskwalifikowana. Zdaniem lekarzy nie było tak źle i mogłam jeszcze poczekać. To było bardzo trudne doświadczenie – mówi Wiola. W tym czasie na jednym ze spotkań modlitewnym postanowili zostać na Apelu Jasnogórskim. – Modliłem się wtedy bardzo do Maryi by nam pomogła i miałem takie doświadczenie, że Matka Boża obiecuje mi, że jeszcze w tym roku będę miał syna. Wyszliśmy z kościoła i mówię Wioli o tym. Jako inżynier zaraz obliczam, że do końca marca Wiola musi zajść w ciążę, żeby ta obietnica się spełniła. Wierzyłem w to głęboko tym bardziej, że wcześniej wielokrotnie otwierając Pismo Święte natrafiałem na teksty o tym, że Bóg obiecuje syna i dotrzymuje słowa. Wiedziałem też, że jak mój syn się urodzi będzie miał na imię Rafał, bo tak odczytałem Słowo Boże – mówi Łukasz.
Po 11 dniach Wiola zrobiła test ciążowy. Był pozytywny mimo braku operacji. Pod koniec roku urodził się Rafał, a po kilku latach Jakub.