Choć o wybuchu wojny mówiło się dużo i wszędzie, ludzie wierzyli, że Hitler nie odważy się zaatakować Polski, a jeśli to zrobi, to z pewnością nasza armia łatwo go pokona. Niestety stało się inaczej.
– To było gorące lato. Całą rodziną wypoczywaliśmy nad Bugiem, gdzie rodzice mieli przyjaciół. Pamiętam, że tato często wyjeżdżał do Lublina, że dorośli wciąż rozmawiali o wojnie i o tym, że my na Wschodzie jesteśmy bezpieczni. Mówili, że nawet jeśli Niemcy zaatakują, to nasze wojsko zatrzyma ich na pewno przed Warszawą i do Lublina wojna nie dotrze. Mimo takich nadziei tata jednak jeździł do Lublina, by zabezpieczyć jakieś nasze rzeczy i swoje interesy – mówi pani Helena Sykut, która miała wtedy 10 lat.
Sykutowie wrócili do miasta w połowie sierpnia.
– Z tego, co wiem, wojewoda wydał zarządzenie, by wszyscy mieszkańcy stawili się do kopania rowów. Moi starsi bracia zabrali z domu wszystkie łopaty, jakieś inne narzędzia i wraz z sąsiadami stawili się w wyznaczonym punkcie, by kopać kryjówki przeciwlotnicze – opowiada pani Helena.
Nastroje mieszkańców miasta były zgoła optymistyczne. Większość sądziła, że Polska naprawdę jest „silna, zwarta i gotowa”.
1 września szkoły otwarte były normalnie, dzieci jednak odesłano do domu. Z ust do ust przekazywano sobie informację o wojnie.
W ciągu kilku dni Lublin zmienił się do niepoznania. Wszystko przez tysiące ludzi, którzy przed Niemcami uciekali na Wschód. Dworce kolejowe były zatłoczone, a wszelkie drogi nieprzejezdne. Kolejne bombardowania odbierały nadzieję. Największe z nich nastąpiło 9 września. Kontrolę nad miastem przejęło wojsko, organizując obronę. Na jej czele stanęli wówczas gen. Mieczysław Smorawiński i płk Piotr Bartak. Rozpoczęło się formowanie w Lublinie armii. Od miejscowości nazwano ją armią „Lublin”.
Wroga jednak nie udało się zatrzymać i 18 września rano Niemcy zajęli Lublin.