Nie dojadał, mieszkał w piwnicy, wyleciał ze szkoły, zadawał się z tzw. szemranym towarzystwem. Przeżywał kryzysy wiary, ale też nosił w sercu nadzieję, że Pan Bóg ma dla jego życia plan, choć nie zawsze się z nim zgadzał.
W Odessie, jego rodzinnym mieście, był kościół katolicki, do którego chodził z rodziną. Tam uczył się polskiego, ale też w domu używano tego języka.
- Moi pradziadkowie wyjechali do Odessy z Podlasia do pracy i tam zostali, ale wciąż utrzymywaliśmy kontakt z rodziną w Polsce. Nic więc dziwnego, że chodziliśmy do kościoła katolickiego, gdzie posługiwali polscy księża. To chyba również sprawiało, że Polska wydawała się nam zawsze bliska i kiedy nadarzyła się okazja, żeby moja mama dostała stypendium na naukę w Lublinie, zdecydowała się mnie zabrać i przyjechać. Problem był taki, że zaproszenie miała tylko ona. Mnie nikt się tutaj nie spodziewał - opowiada Władysław Kossowski.
Mama nie chciała zostawić Władka w Ukrainie. Zresztą nic ich tam nie trzymało, bo małżeństwo mamy się rozpadło. Władek wychowywał się bez ojca i nie miał z nim bliskiej relacji. - Mój tata był drugim mężem mojej mamy. Z pierwszego małżeństwa miała jeszcze jednego syna - mojego brata, który jest starszy ode mnie o 10 lat, więc był już dorosły i miał swoją rodzinę. Ja miałem 12 lat i nie miałem wyboru. Pomyśleliśmy, że jakoś to w Polsce będzie i ruszyliśmy w drogę - wspomina Władek.
Na miejscu okazało się, że nie mogą zamieszkać w akademiku, bo miejsce przygotowane było tylko dla mamy w pokoju żeńskim, a nie dla matki z dzieckiem, i to chłopcem. - Było bardzo trudno, ale moja mama miała w sobie wielką siłę przetrwania i wiary. Pan Bóg jakoś tak pokierował, że znalazło się dla nas miejsce. Tej ufności w Boże prowadzenie też mnie uczyła, choć ja na początku nie byłem przekonany, że Pan Bóg się o nas troszczy. Jednak nosiłem w kieszeni różaniec i modliłem się na nim. Może to było takie bezrefleksyjne, ale jakoś mnie trzymało. Teraz widzę, że Matka Boska uratowała mi życie - mówi Władek.
Stypendium mamy na naukę języka polskiego w Polsce było na rok i uczelnia nie chciała go przedłużyć. - Podobało się nam w Lublinie, nawet finansowo było lepiej niż w Odessie, ale nie mieliśmy zgody na pozostanie. Wszystko wskazywało na to, że wrócimy do Ukrainy. Chodziliśmy wtedy do kościoła na Poczekajkę i któregoś razu podeszła do nas pewna kobieta, którą znaliśmy z widzenia z kościoła, i zapytała, czy nie potrzebujemy pomocy. Potrzebowaliśmy bardzo! Ona pomogła mamie załatwić formalności tak, że mogliśmy zostać - opowiada.
Więcej można przeczytać w najnowszym wydaniu "Gościa Lubelskiego" nr 51-52 na 24 grudnia.