O wyjeździe do Peru, pacy polskich misjonarek, doświadczeniu wiary w codziennym życiu i wolontariacie w dalekim Peru mówi pani Romana Wysoczańska.
Jak to się stało, że wybrała się Pani w podróż na drugi koniec świata, trochę w nieznane?
Romana Wysoczańska: Pragnienie doświadczenia tego, czym są misje, było obecne w moim życiu od dawna, jednak dojrzało szczególnie podczas pielgrzymki do Ziemi Świętej w sierpniu ubiegłego roku. Wśród wielu krajów misyjnych na plan pierwszy wysuwało się Peru. Akurat ten kraj był mi bliski z powodów osobistych. Kiedy w 1991 roku polscy franciszkanie, Zbigniew Strzałkowski i Michał Tomaszek, zostali zamordowani przez komunistyczną organizację terrorystyczną „Świetlisty Szlak”, pracował z nimi wówczas mój brat. Naturalne więc było to, że Peru znalazło się w centrum mojej uwagi. W dojrzałym wieku udało się zrealizować marzenie, jakie w miałam w sercu od dawna.
Wyjazd był możliwy dzięki wielu różnym zbiegom okoliczności, które zdarzyły się akurat w tym czasie...
To prawda. Od dawna utrzymywałam kontakt z siostrą Marią Wacławą Witek OSU pochodzącą z Lublina, która od 46 lat pracuje w Peru. Przez minione lata spotkałyśmy się kilkakrotnie w Lublinie w czasie urlopu siostry, ale także byłyśmy w kontakcie mailowym. Po powrocie ze wspomnianej pielgrzymki zadałam siostrze pytanie, czy byłaby możliwość przyjazdu do Peru i spędzenia tam jakiegoś czasu. Po konsultacji ze swoją wspólnotą międzynarodową, odpisała mi, że mogę przylecieć do Limy i spędzić miesiąc z siostrami, uczestnicząc w ich codziennym życiu. W planie mojego pobytu siostry uwzględniły także wyjazd do Chimbote w departamencie Ancash na konsekrację kościoła im. Błogosławionych Michała Tomaszka i Zbigniewa Strzałkowskiego oraz odwiedziny w Pariacoto w Andach, gdzie pracowali polscy franciszkanie. Nie zastanawiałam się więc dłużej. Oszczędności wielu lat pracy wystarczyły mi na pokrycie kosztów tej podróży.
Co Panią zaskoczyło po wylądowaniu w Limie?
Pierwszym zaskoczeniem po wylądowaniu w Limie była zmiana czasu i klimat, gorący i wilgotny, wiatry oraz utrzymująca się mgła, zanieczyszczenie powietrza i korki na ulicach. Oczywiście, wiedziałam, że to kilkumilionowa aglomeracja, która bardzo odstaje od standardów europejskich, ale mimo wszystko nie spodziewałam się tego, co zobaczyłam. W samej Limie mieszka jedna trzecia całej populacji Peru. Kraj cztery razy większy od Polski, o podobnej liczbie ludności, gromadzi w stolicy ogromną rzeszę ludzi, którzy przybywają tu z gór czy dżungli w poszukiwaniu lepszych warunków życia, a w rzeczywistości zasilają slumsy-favele. Domki z desek, sklecone byle jak, bez dostępu do bieżącej wody oraz schronienia zrobione z tektury, przypominające nasze dawne komórki (przybudówki) tworzą całe osiedla, w których mieszka do miliona osób, jak np. Callao czy Pachacutec. To w takich miejscach posługują między innymi siostry Urszulanki Unii Rzymskiej.
Była Pani wolontariuszką i pracowała razem z siostrami. Co ta wspólnota robi na co dzień?
Siostry Urszulanki Unii Rzymskiej w Limie prowadzą dwa domy związane ze szkołami. Siostry zajmują się nauczaniem, prowadzą katechezy dla rodziców, aby oni mogli być nauczycielami wiary swoich dzieci. Organizują różne spotkania formacyjne dla uczniów i ich rodzin, są obecne w życiu parafii, służą pomocą potrzebującym, załatwiają wiele codziennych spraw, zbierają fundusze na dokończenie budowy kaplicy. Wyjeżdżają też do slumsów, organizują paczki dla najuboższych, głoszą tam katechezy, przygotowują dzieci do Pierwszej Komunii. Odwiedzając ubogie rodziny, dzielą się tym, co same posiadają. Są rodziny, w których, dzięki siostrom, choć trochę zmienia się ich życie. Sama byłam świadkiem sytuacji, w której to upośledzone dziecko z ubogiej rodziny trzymane było całe życie w klatce. Dzięki pomocy sióstr, które zadbały o jego rehabilitację, udało się poprawić los chłopca.
Jakie wrażenia pozostały w pamięci po tej miesięcznej obecności w Peru?
Ogromne kontrasty społeczne. Peru naznaczone jest korupcją, wysoką przestępczością, ubóstwem i bezrobociem. W samej Limie, obok luksusowych willi stoją rudery i ubogie chatki z gliny czy komórki z desek, gdzie mieszkają wielopokoleniowe rodziny. Dzielnica, w której mieszkałam, San Miguel, niedaleko od Oceanu Spokojnego, gdzie prądy peruwiańskie są odczuwalne nieustannie, a deszcz nigdy nie pada, jest stosunkowo czysta i zadbana. Wędrówki po dzielnicy przypominały mi obrazy z Betlejem, z tym że w Limie było czyściej na ulicach. Nadzieję i radość dawał widok małych ogrodów przydomowych z kaktusami i innymi sukulentami oraz kwiatami, posadzonymi w plastikowych butelkach, charakterystycznymi dla miejsca pochodzenia mieszkańców. Przypadkowe spotkania z ludźmi w kościele, na targu czy w sklepie były może powierzchowne, ale bardzo serdeczne. Ludzie są tu otwarci, pozdrawiają się wzajemnie, ściskają. Mimo ogromnej biedy i ubóstwa, nie narzekają na swój los. Ludzie świeccy są zaangażowani w życie duszpasterskie swoich parafii. Przypomina się tutaj stwierdzenie ks. profesora Józefa Kudasiewicza, który mawiał, że powołanie do służby w Kościele nie jest zarezerwowane jedynie dla osób duchownych czy konsekrowanych, ale dotyczy wszystkich ludzi ochrzczonych. Dla mnie potwierdzeniem tej prawdy jest widoczny w kościołach peruwiańskich, szczególnie na północy tego kraju, obraz błogosławionych braci męczenników Zbigniewa i Michała przy baptysterium i stojąca obok świeca paschalna. Wyjeżdżałam z Peru utwierdzona w przekonaniu, że tam, gdzie jest Kościół, tam jest miłość do człowieka, niesiona w najodleglejsze miejsca.