Gdy jako młody chłopak ks. Janusz Kozłowski - dzisiejszy kapłan archidiecezji lubelskiej - wstąpił do zgromadzenia Braci Serca Jezusowego, nie przypuszczał, że po latach stanie się jednym ze świadków w procesie beatyfikacyjnym bp Baraniaka.
Bracia posługują w różnych miejscach, jednym z nim była w 1977 roku kuria biskupia w Poznaniu.
– Zostałem wtedy przydzielony do pracy jako furtian i telefonista właśnie w poznańskiej kurii, czasem zastępowałem kierowcę. Pełniąc tę posługę, byłem bardzo onieśmielony, że ja, taki młody zwyczajny braciszek, jestem podniesiony do takiej rangi, by pracować w miejscu, gdzie pojawia się tak wielu znakomitych ludzi kościoła, bo i liczni biskupi i sam prymas odwiedzali schorowanego już wówczas bp Antoniego Baraniaka – wspomina ks. Janusz Kozłowski.
Podejmując codzienną pracę nie był świadomy historii życia bp Baraniaka.
– Ludzie coś mówili, że on tak wiele wycierpiał, że był torturowany przez komunistów, ale on sam nigdy o tym nie mówił. Sam byłem świadkiem jednego ze spotkań bp Baraniaka z późniejszym bp. Stanisławem Napierałą, wówczas sekretarzem, który zapytał o prześladowanie, ale wówczas bp Antoni pochylił głowę i poprosił, żeby o tym nie rozmawiać. Później okazało się, że to przez co przeszedł było katorgą. Zrywano mu paznokcie, trzymano w fekaliach i zimnie, głodzono, żeby zeznawał przeciw prymasowi, ale on powtarzał sobie: „Baraniak, ty się nie możesz zeszmacić”. Ja wtedy nie wiedziałem z kim mam do czynienia, ale jego osoba wzbudzała zaufanie i sympatię. Wizualnie, to było chucherko, ale miał taki potężny głos. Jak śpiewał prefację, to rozbrzmiewała tak donośnie, że każdy był poruszony – wspomina ks. Kozłowski.
Kiedy czasami ks. Janusz zastępował kierowcę, który na co dzień woził biskupa do parafii wiedział, że proboszczowie, którzy na niego czekają muszą mieć w rezerwie czas, bo biskup, jak przystało na salezjanina, którym był, zawsze uciekał do młodzieży. Zanim poszedł gdzieś na plebanię czy do jakichś dostojnych gości, a wypatrzył młodych ludzi, to się przy nich zatrzymywał, rozmawiał z nimi, oni byli podczas wizytacji parafii najważniejsi.
– Wielokrotnie ktoś przychodził do mnie skarżyć się, że już na plebanii czekają z obiadem, a nie ma arcybiskupa. Zresztą on bardzo mało jadł i niechętnie zasiadł do stołu – mówi ks. Janusz.
Kiedy nie było żadnych wyjazdów czy szczególnych uroczystości, dzień zaczynał od modlitwy i porannej Mszy św., w której dużo czasu poświęcał na dziękczynienie. Po komunii świętej siadał w fotelu, podpierał ręką głowę i długi czas modlił się w ciszy.
– Pamiętam takie wydarzenie – któregoś dnia byłem w garażu i robiłem coś przy jego samochodzie, gdy przyszła siostra zakonna i powiedziała, że biskup mnie woła. Taki brudny poszedłem. Okazało się, że biskup chce mi złożyć życzenia imieninowe, bo akurat tego dnia przypadało wspomnienie św. Jana. Opowiedział mi o nim, żebym się wzorował na moim patronie i wręczył mi kopertę mówiąc, że to ma być tajemnica, żebym nikomu nie mówił. W środku było tysiąc złotych, spojrzałem zdziwiony, a on mi na to: „Wiem, że jesteś w zakonie, ale to na brata wydatki, nikomu nie mów, tylko weź”. To było wówczas pół pensji, więc sporo pieniędzy – opowiada ks. Janusz.
W jego pamięci bp Baraniak zapisał się jako człowiek pogody i humoru.
– Przy stole rozmawiał, żartował, skracał dystans. Prowadził też bardzo bogatą korespondencję, pisał dużo listów, do różnych ludzi, odpowiadał też na różne listy, które do niego przychodziły, a gdy gdzieś wyjeżdżał, wysyłał dodatkowo kartki z pozdrowieniami. Ja sam taką dostałem, gdy wyjechał do Rzymu. Jakież było moje zdziwienie, gdy ja zwykły braciszek od otwierania drzwi, dostałem kartkę z pozdrowieniami od biskupa – opowiada ks. Kozłowski.
Wspomina też, że bp Baraniak miał bardzo dużo książek, które układał w swoim gabinecie w stosach na podłodze. Na pierwszy rzut oka wydawało się, że to straszny bałagan, ale on doskonale wiedział, gdzie co ma.
– Sam byłem świadkiem, jak prosił siostrę pracującą w biurze by przyniosła mu książkę, która leży w kolumnie piątej pod ścianą trzecia od góry. Mimo słabego zdrowia, które stracił w więzieniu, wielu blizn na ciele, jak się później okazało, które były efektem tortur, nie stracił miłości do Boga i ludzi. Czuliśmy, że o nas pamięta, choć przecież my, zwykli pracownicy kurii, nie byliśmy żadnymi ważnymi osobami – podkreśla ks. Janusz. Tak zwyczajnie po ludzku bp Baraniak zapisał się w jego pamięci jako człowiek wrażliwy, pełen dobroci, uważności na drugiego człowieka, pracowity i radosny. Ks. Janusz Kozłowski pracował w kurii biskupiej do śmierci bp Baraniaka.
– Przyznaję, że nawet wtedy, gdy biskup umarł nie byłem świadomy jego życiorysu. Ludzie mówili, że umarł święty biskup. Tłumy, jakie przyszły na pogrzeb były nieprzebrane. Prymas Wyszyński, który przewodniczył Mszy św. pogrzebowej powiedział, że był taki czas w historii powojennego Kościoła w Polsce, kiedy to biskup Baraniak niósł na swoich barkach cały ciężar odpowiedzialności – podsumowuje wspomnienia ks. Janusz.