Partnerem tegorocznej pielgrzymki z Lublina na Jasną Górę są bracia kapucyni, którzy świętują 300 lat przybycia do Lublina. O miłości do pielgrzymowania opowiada jeden z braci o. Andrzej Derdziuk OFMCap.
Agnieszka Gieroba: Pamięta ojciec swoje pierwsze rekolekcje w drodze?
O. Andrzej Derdziuk OFMCap: Oczywiście. Byłem wtedy klerykiem i szedłem z Pielgrzymką Warszawską. Taki był wówczas zwyczaj, że wszyscy kapucyni szli z Warszawy tworząc tzw. grupę brązową. Była ogromna liczyła około 1000 osób. Szło w niej wielu „weteranów” czyli osób mających za sobą lata pielgrzymowania. Ja dopiero zaczynałem.
Połknął ojciec wtedy „pielgrzymkowego bakcyla”.
Tak można powiedzieć, bo powtórzyłem to jeszcze dwa razy z grupą z Warszawy, ale już wtedy marzyła mi się pielgrzymka lubelska, o której słyszałem, że jest bardzo rodzinna. Warszawska to stara pielgrzymka z wielkimi tradycjami, gdzie idzie dużo osób. Wszyscy są bardzo życzliwi i pomocni, ale trudno tak wiele ludzi poznać bliżej, może stąd była we mnie jakaś tęsknota za pójściem w mniejszej grupie, choć to właśnie grupa brązowa z Warszawy zaszczepiła we mnie miłość do pielgrzymowania.
W końcu udało się ojcu pójść z Pielgrzymką Lubelską?
Tak. Było to pierwszy raz dopiero w 2015 roku, kiedy przestałem być wicerektorem Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego i miałem więcej czasu. Zresztą wtedy już z Pielgrzymką Lubelską chodziła też grupa kapucyńska, czyli brązowa trójeczka namiotowa. Z każdym mijanym kilometrem potwierdzało się przekonanie o rodzinnej atmosferze i wspólnotowości tej pielgrzymki. Patrząc na pątników, którzy nieśli Matce Bożej różne swoje sprawy, byłem zawsze pełen podziwu dla nich. Służąc spowiedzią czy głosząc konferencje, doświadczałem takich samych trudów, jak każdy pielgrzym.
Co ojca najbardziej ujmuje w pielgrzymowaniu?
Wspólnota. Na szlaku do Matki Bożej jesteśmy wszyscy tacy sami. Po pierwszych kilku kilometrach nikt nie pamięta, że jeden to profesor czy rektor, a drugi to student czy pracownik jakiejś innej branży. Stajemy się sobie równi i każdy służy drugiemu. Ja mogłem dzielić się swoją wiedzą głosząc konferencję, inny posługiwał śpiewem, organizował nam pole namiotowe, przygotowywał posiłki. Ludzi jednoczyła nie tylko droga i wysiłek, ale bycie razem. Tak samo jak inni spałem w namiocie, myłem się w namiocie, odpoczywałem siedząc gdzieś na trawie w przydrożnym rowie czy na łące, znosiłem upał lub deszcz. To wszystko sprawia, że pielgrzymi stają się rzeczywistą wspólnotą.
A co jest dla ojca najtrudniejsze?
Odciski. Niestety już pierwszego dnia pojawia się ich kilka na moich stopach. Potem jest tylko gorzej. Pamiętam, kiedy pierwszy raz szedłem z pielgrzymką z Lublina już w Annopolu miałem tak poranione stopy, że wydawało mi się, że gorzej być nie może. To wówczas, gdzieś koło plebani, znalazłem jakiś leszczynowy kij, który wziąłem by się nim podpierać. Stał się on moim towarzyszem nie tylko do końca tej pierwszej lubelskiej wyprawy, ale towarzyszy mi do dziś. Jeden z zaprzyjaźnionych pielgrzymów co roku robi mi na tym kiju nacięcie oznaczające kolejną pielgrzymkę. Na razie mam ich sześć, w tym roku będzie siódma kreska. To ten kij jest podporą dla moich stóp. Gdy dochodzę do Częstochowy mam wrażenie, że idę po rozżarzonych węglach. Mam wtedy w sobie pokusę, że to ostatni raz. Wracam do domu, rany się goją, przychodzi kolejny rok, a ja jestem gotowy do drogi.
Idzie ojciec z grupą brązową, ale służy też innym…
Często proszą mnie kapłani z innych grup, by powiedzieć coś o jakiejś swojej książce czy postaci, o której pisałem. Czasem więc jest dzień, że głoszę konferencję w różnych grupach. Cieszę się, gdy mogę podzielić się z ludźmi jakimiś refleksjami, choć zdarza się, że gdy grupa, w której głosiłem konferencję dociera na postój, to rusza z niego właśnie grupa, w której mam konferencję powiedzieć, więc dla mnie odpoczynku nie ma.
Ma ojciec jakieś szczególnie zapamiętane chwile z pielgrzymowania?
Jest ich wiele. Jedną z nich jest wspomnienie burzy, która krążyła wokół nas strasząc ciemnym niebem i grzmotami. Zaczęliśmy się modlić za wstawiennictwem brata Kaliksta Kłoczki, stolarza z Poczekajki, który zmarł w opinii świętości, by burza odeszła i tak się stało. Mam też zabawne wspomnienia, gdy ludzie widząc idącego kapucyna chcą koniecznie go nakarmić. Zamiast stracić na wadze z powodu wysiłku, ja zwykle po pielgrzymce przybieram.
Krótkie podsumowanie ostatnich lat pielgrzymowania okiem ojca Andrzeja to….
To nieustanny podziw dla ludzi, którzy chcą poprzez pielgrzymkę dać wyraz swojej wiary, czynić pokutę i prosić o łaski. To także doświadczenie wielkiej radości z każdego wejścia do Częstochowy i spotkania z Matką Jasnogórską, ale też trochę smutna refleksja, że pielgrzymka się starzeje, że coraz mniej na niej młodych ludzi. To pewnie zadanie i wyzwanie dla nas duszpasterzy, by pokazać im wartość trudu i wysiłku jaki podejmuje każdy pielgrzym.