Trzy lata temu zmarł ks. Grzegorz Pawłowski, a właściwie Jakub Hersz Griner. Żydowski chłopiec, ocalały z zagłady, wychowany przez zakonnice w Puławach, kapłan, który ukochał Chrystusa. Przypominamy jego postać.
Gdyby nie siostra Klara Staszczak, dzisiejszy ks. Grzegorz Pawłowski, a tak naprawdę Jakub Hersz Griner, wyleciałby ze szkoły i pewnie źle skończył. Ocalały podczas wojny żydowski chłopiec znalazł matkę w zakonnicy.
Niemcy zamordowali jego rodziców i siostry. Ukrywali się w lepiance w lesie w Izbicy, gdzie znaleźli ich niemieccy żandarmi. Podczas zamieszania, jemu udało się uciec, ale pozostałych Niemcy najpierw zamknęli w remizie, a potem zastrzelili na cmentarzu. Poszedł do swego rodzinnego Zamościa z nadzieją, że tu ktoś mu pomoże. Rzeczywiście, na ulicy spotkał chłopaka - też żydowskiego pochodzenia - który popatrzył na niego i zapytał, czy chce żyć.
- Powiedziałem mu, że pewnie, że chcę. Kazał mi poczekać i gdzieś poszedł, a potem wrócił z metryką chrztu. Nie wiem, skąd ją wziął, ale tego dnia przestał istnieć Jakub Hersz Griner, a pojawił się Grzegorz Pawłowski - wspominał kapłan.
Ta metryka uratował chłopcu życie. Podczas wojny ukrywał się w różnych miejscach, najpierw w Zamościu pomagali mu Polacy, potem poradzili, by poszedł na wieś paść krowy, to będzie mu łatwiej. Tak rzeczywiście zrobił i u polskich gospodarzy przeżył wojnę.
- Nikomu nie mówiłem, że jestem Żydem, ale niektórzy na pewno się domyślali. Przerażony okrucieństwem wojny, świadomy, że moi bliscy zostali zamordowani tylko za to, że byli Żydami, nie przyznawałem się do swego pochodzenia. Po wojnie trafiłem do domu dziecka. Nikt nie wiedział o mnie prawdy. Gdy ksiądz przygotowywał dzieci do pierwszej komunii, ja byłem w tej grupie. Wiedziałem jednak, że powinienem najpierw być ochrzczony. Przed samą uroczystością poszedłem do księdza z płaczem i powiedziałem mu, że nie byłem chrzczony. Zapytał mnie skąd wiem, "matka mi powiedziała" odpowiedziałem i ksiądz warunkowo udzielił mi chrztu, a potem poszedłem do komunii. Od tamtej pory wiedziałem, że będę księdzem - opowiadał.
Kiedy był w 10 klasie, w szkole zorganizowano wiec, na którym mówiono o Kościele same złe rzeczy. On jako jedyny wstał i zaczął Kościoła bronić. Wywiązała się wielka awantura.
- Zrobiono specjalne zebranie w kuratorium, na którym zastanawiano się, co ze mną zrobić. Nie wiem, dlaczego znalazła się na nim zakonnica s. Klara Staszczak, benedyktynka misjonarka. Ona wtedy powiedziała, że weźmie mnie do siebie. Tak trafiłem do domu sióstr w Puławach. Zostałem otoczony taką miłością i troską, jakiej nigdy nie doświadczyłem. Szybko w moim sercu narodziło się przekonanie, że choć moja rodzona mama nie żyje, Pan Bóg dał mi nową w postaci siostry Klary - mówił ks. Pawłowski.
Kiedy powiedział siostrze, że chciałby pójść do seminarium, to ona pomogła mu we wszystkim.
- Trzeba było mieć specjalną wyprawkę, a ja, chłopak z domu dziecka, nie miałem nic. Siostry wszystko mi przygotowały. Do nich wracałem na wakacje i święta, ich dom stał się moim rodzinnym. To one przygotowały mi prymicje, kiedy zostałem księdzem i nieustannie się za mnie modliły. Im zawdzięczam to, kim dziś jestem - mówił ks. Pawłowski.
20 kwietnia 1958 r. przyjął święcenia kapłańskie. Od roku 1970 pełnił posługę duszpasterską w Ziemi Świętej, pozostając niezmiennie ambasadorem Lublina, województwa lubelskiego oraz Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego Jana Pawła II na świecie. Uchwałą z 22 marca 2018 r. Rada Miasta Lublina nadała mu tytuł Honorowego Obywatela Miasta Lublina.
Był autorem licznych książek. O swoim pisaniu opowiadał także naszej redakcji. Mówił wówczas:
- Odkąd pamiętam coś sobie pisałem. Jako chłopak w gimnazjum pisałem wierszyki, ciągle coś rymowałem i czasem sobie to zapisywałem. W seminarium duchownym pisałem do gazetki ściennej. Były to wierszowane utwory spisane na maszynie do pisania. Potem dałem je siostrom zakonnym i zapomniałem o nich. Okazało się, że siostry tego nie wyrzuciły i po wielu latach otrzymałem je z powrotem. To one znalazły się w mojej książce „W blasku kapłaństwa i w służbie Mesjasza”. Na poważnie jednak pisanie zaczęło się inaczej i wcześniej. Bardzo ceniłem abp. Józefa Życińskiego, który był wielkim przyjacielem Żydów. Kiedy nagle zmarł, ogromnie to przeżyłem. Postanowiłem jakoś mu podziękować pośmiertnie za wieloletnią życzliwość i przyjaźń. Pisałem chaotycznie róże rzeczy i dałem je do sprawdzenia trzem kapłanom, by ocenili czy to się do czegoś nadaje. Wszyscy odpowiedzieli pozytywnie. Otrzymałem komunikat: "pisz". No to piszę, choć nigdy wcześniej do głowy mi nie przyszło, że ktoś może to wydać i ktoś może zechcieć to czytać. Widocznie mam jakiś "haczyk" na który łapię ludzi - mówił ksiądz Pawłowski.