Lwowskiemu programiście granat urwał w Kijowie rękę. Nie żałuje, bo wie, że taka okazja na zmiany na Ukrainie może się więcej nie przytrafić.
Andrij Żupnyk jeszcze kilkanaście dni temu jako członek Samoobrony Majdanu patrolował ulice centrum Kijowa, chronił demonstrantów. Dziś leży w szpitalu w Łęcznej. Podczas starć z milicją i tituszkami (opłacaną przez rząd Janukowycza chuliganerką) stracił rękę. Jego szpitalny pokój wygląda, jakby przeniósł do niego część centrum dowodzenia. Na blacie stoi laptop; Andrij co chwilę odbiera telefony, dzwoni i pisze maile. Chce wiedzieć, co dzieje się na Ukrainie, jest pełen niepokoju z powodu kłótni między politykami opozycji i sytuacji na Krymie. Ale jednocześnie promieniuje od niego pogoda ducha, niespodziewana w jego trudnej sytuacji. – Ponad 20 lat żyjemy w skorumpowanym systemie, którego mamy dość. Do tej pory można było wprowadzać zmiany po kawałku. Teraz nadarzyła się historyczna okazja, by zmienić wszystko od razu – mówi „Gościowi Niedzielnemu”.
Berkut chroni tituszki
Na Majdanie był, z przerwami, od końca listopada ubiegłego roku. - Od lat jestem harcerzem. Skoro chcemy wychowywać młodzież na patriotów, nie mogło nas zabraknąć w takim miejscu i czasie - tłumaczy. Ma 37 lat, jest programistą i mieszka we Lwowie, rodziny nie założył. Nie pierwszy raz jest na Majdanie: brał udział także w Pomarańczowej Rewolucji, później w licznych antyrządowych manifestacjach. Jako członek Samoobrony, która ma za zadanie chronić uczestników protestów, miał wyznaczone dyżury, jechał do Kijowa, gdy tylko była taka potrzeba. 18 lutego nic nie zapowiadało, że dojdzie do tragedii. Opozycja chciała, by do obrad parlamentu włączyć także wniosek o przywrócenie konstytucji z 2004 roku. – Rano ludzie wyszli na ulice, by trochę „pohałasować”, pokazać liczebnie swoją siłę i wywrzeć nacisk na polityków w parlamencie. Nie byłem przekonany, że to ma sens, bo do tej pory posłowie nic nie robili sobie z protestów ludzi, ogłaszając przerwy lub odraczając posiedzenia. Ale jako członek Samoobrony musiałem chronić ludzi – mówi.
W pewnym momencie wraz ze swoją sotnią dotarł do miejsca, w którym ulica była zablokowana wojskowymi samochodami. – Wszedłem na jeden z nich i zobaczyłem, jak w kierunku naszych ludzi, którzy doszli do Placu Maryńskiego biegną tituszki i rzucają w ludzi kamieniami. Postanowiliśmy tam pójść i pomóc naszym – opowiada. Ludzie zrobili barykadę z koszy na śmieci.
Teraz mówi, że to był błąd taktyczny. – Daliśmy się zaskoczyć. Na miejscu Berkutowcy rozdzielili nasze grupy i każdą z osobna otoczyli – twierdzi. Pokazuje mi filmik w internecie, wrzucony z profilu „Russiaforever”. Widzimy sytuację oczami sił rządowych. Milicja zwraca się tarczami w kierunku protestujących. Zza pleców mundurowych ludzie ubrani w sportowe dresy rzucają w demonstrantów kamieniami i granatami hukowymi, dymnymi lub z gazem łzawiącym. – Niektóre z nich były wypełnione gwoździami – tłumaczy Andrij. W pewnym momencie Berkutowcy przeszli do natarcia. – Jak Berkut kogoś nie pobił, to tituszki kończyli sprawę kijami bejsbolowymi.
Szpital Afgańców
W tym czasie Andrija nie było już na polu walki. – Oberwałem właściwie w pierwszych chwilach starcia. Granaty leciały ze wszystkich stron, człowiek przyzwyczaił się do ich wybuchów. Bólu na początku nie poczułem, po prostu w pewnym momencie zobaczyłem, że z ramienia wystaje mi kawał poszarpanego mięsa. Każdy z nas miał apteczkę, wcześniej uczyliśmy się pierwszej pomocy. Ścisnąłem sobie miejsce nad raną, by zatrzymać krwawienie, kolega owinął mi rękę bandażem – opowiada.
Na zdjęciu, które później podesłali mu dziennikarze widzę człowieka w stroju moro i w kominiarce. Na ramionach ma sportowe ochraniacze, na głowie kask narciarski („ale dobry, lekki, kilka razy mnie uratował – choć przeciwko snajperowi byłby bez szans”). Prowadzi go dwóch przerażonych mężczyzn. – Na Majdan pojechaliśmy prywatnym samochodem. Tam kobieta ze służby medycznej opatrzyła mnie, ale powiedziała, że nie mogą mi tu zrobić operacji. Pojechałem więc do szpitala nr 17, który kontrolowali Afgańcy [weterani wojny w Afganistanie – przyp. red.]. Nie mogłem jechać do innego szpitala: zdarzało się, że policja spod kroplówki zabierała ludzi do więzienia. Szczególnie, gdy ktoś należał do Samoobrony, groził mu surowy wyrok za przynależność do nielegalnego ugrupowania zbrojnego. Gdy okazało się, że mogę się leczyć w Polsce, moi chłopcy nie zastanawiali się długo. Musiałem tu przyjechać ze względów bezpieczeństwa – opowiada.