- Baby to miały za swoje. I dzieci w domu, i jagód nazbierać, i do Lublina sprzedać, bo podatku nie było za co zapłacić. Przecie musowo było utargować za coś. Baby, jak nazbierały jagód, kaszy, mleka czy śmietany, chodziły do Lublina piechotą - opowiada pani Teodozja.
Dziś na wsi nie ma już tylu gospodarstw co kiedyś, ale większość starszych osób bardzo dobrze pamięta czasy, kiedy praca na roli angażowała całą wieś i wszystkich z rodziny.
Pani Teodozja w październiku skończy 85 lat. Choć mówi, że ma krótką pamięć, gdy zaczyna opowiadać, zdaje się, że o dawnych czasach mogłaby rozmawiać cały dzień.
- Końmi się jeździło w pole. Przecież czego innego nie było. Chłop brał kosę na plecy i się szło. Pot płynął i po oczach i po plecach. Były spiekoty nieraz jak się kosą kosiło. No może nikt nie siedział na polu do południa, bo było i po 30 stopni i się kosiło, ale w południe to dwie, trzy godziny się odpoczęło i z powrotem się szło – wspomina i przyznaje, że nigdy od pracy nie uciekała, wręcz przeciwnie, paliła jej się w rękach. - Nieraz kosił kosą dziadek - to ja zbierałam i wydawało mi się wtedy, że on tak pomału kosi – wspomina.
Jak większość osób mieszkających wówczas na wsi, pani Teodozja od małego pracowała na roli i starała się pomagać rodzicom.
- No nieraz się poszło na jakiś zarobek. Mieliśmy kuzynkę pod Łęczną, oni potrzebowali robotnika jakiego - to nieraz chodziłam. Tam żeśmy obkaszali zboże, to wiśnie rwałam, takie roboty… To parę złoty się zarobiło. W domu nie było ani grosza. Rodzice wyrobią na pięcioro czy na sześcioro dzieci? Przecież nie wyrobią. Mowa o czym. Nie tak jak teraz. Chodzi do szkoły, przyjdzie ze szkoły to się uczy, albo i nie chce się uczyć. Pierw to co ojciec powiedział to trzeba było robić, nie było gadki tylko trzeba było zrobić. Teraz ani matki się nie boi ni ojca – tłumaczy.
Syn Teodozji, Grzegorz, także już jako młody chłopak pracował w polu. Do tej pory prowadzi własne gospodarstwo, jedno z nielicznych we wsi. - Czwarta czy tam przed czwartą wstawanie, zaparzanie parników, bo trzeba było uparować, dojenie krów w międzyczasie, tłuczenie parników, z mlekiem do mleczarni, dawanie świniom, jakieś tam śniadanie ugotować, bo przecież nie było kuchni gazowej, tylko trzeba było na ogniu zrobić byle jakie, no i w pole. Koszenie kosą do południa. W południe się przychodziło, gotowało się przeważnie kartofle na ogniu też - i albo z jabłczanką, wiśnianką lub chłodnikiem, bo to takie było wtedy jedzenie. I znowu w pole, i jeszcze krowy w międzyczasie trzeba było wydoić. No i w pole, no i znowu tak przez dwa tygodnie ta sama kołomyja – wspomina Grzegorz.