- Baby to miały za swoje. I dzieci w domu, i jagód nazbierać, i do Lublina sprzedać, bo podatku nie było za co zapłacić. Przecie musowo było utargować za coś. Baby, jak nazbierały jagód, kaszy, mleka czy śmietany, chodziły do Lublina piechotą - opowiada pani Teodozja.
Kobieta pracująca
Kobietom, które dzisiaj chcą pogodzić karierę zawodową z wychowaniem dzieci nie jest łatwo, ale trudno też porównywać ich warunki do tych, z którymi kobiety mierzyły się w połowie XX wieku. Przede wszystkim musiały zająć się domem, co przy wielodzietnej, zazwyczaj, rodzinie nie należało do najłatwiejszych zajęć.
- Nas to było sześcioro, trzeba było trzy razy na dzień gotować jeść. A żeby to było co ugotować... A to się ugotowało takiej zacierki, kaszy, to jakiego czego, żeby ugotować i zjeść. Na wieczór też jakie nieraz bliny albo jakie kartofle z mlekiem gotowanym. Nie było tak jak teraz. Choć i dziś nie jest tak łatwo jak jest kilkoro ludzi w chałupie - przyznaje pani Teodozja.
Do tego dochodziła jeszcze praca na roli. - Te baby się miały za swoje. I dzieci w domu i jagód nazbierać i do Lublina sprzedać, bo podatku nie było za co zapłacić. Przecie musowo było utargować za coś. Baby, jak nazbierały jagód, kaszy, mleka czy tam śmietany, chodziły do Lublina piechotą. Do Lublina zajść piechotą to była kara - wtrąca pani Teodozja. - A to nie było dwa kilo, tylko było dwadzieścia parę i nie niosło się jednego koszyka tylko w ręce coś jeszcze. Nieraz to jakim wozem się podjechało, ale to i wozem to była taka jazda - dodaje.
- A była tu u nas taka Kaśka, tam miała daleko na kolonii pole to jeszcze jak wracała baniuchy z mlekiem niosła stamtąd, albo jeszcze zojdę chrustu na plecach. Albo Maryna, co krowie taką zojdę trawy, na podleniu czy tam gdzie, nażęła i przyniosła. To ważyło trzydzieści kilo czy więcej, a to była taka baba malutka i chudziutka – opowiada kobieta.
Pani Teodozja często ją widywała idącą z zawiązaną na plecach płachtą. - Nieraz w grządkach byłam na dole to rzuciła tę zojdę, bo już nie mogła nieść, a widziała, że ja jestem to później pomogę poddać. Ale ja trudno, że jej poddałam. Ona się mocno nachylała i tak się łapała czegoś, żeby się przytrzymać, a ja te zojdę podnosiłam. Jak była sama - to kładła zojdę na wyższej miedzy żeby było ciutkę wyżej, sama klękała w tej bruździe, zawiązała sobie tę zojdę i dopiero z kolan próbowała wstawać, podnieść się z tym - dodaje.
78-letnia pani Krystyna bardzo dobrze pamięta jak kiedyś wyglądały sianokosy, choć przyznaje, że niełatwo jej wracać myślami do tamtych lat. - Tato kosą kosili łąki, o czwartej godzinie szedł rano, żeby trawę kosić, bo z rosą lepiej się kosiło. Wyklepał sobie dwie kosy i musiał machać ręką. Mój brat był w wojsku, a siostra osiem lat młodsza, więc sama poszłam na te łąki z grabiami. Kiedyś się grabiło w taki ogon, z jednej strony, z drugiej się ograbiło i później składało się w kopy – tłumaczy.
- Jak się tak nagrabiłam i na tym słonku się spaliłam, to jak wieczór zaszłam do domu to nawet mi się nie chciało żeby podjeść - taka byłam umęczona, odźwigana. Później przez tydzień tak mnie plecy bolały, pęcherze mi się porobiły. Tak mnie bolały plecy, że nie wiedziałam jak się położyć spać, bo ta skóra spalona słońcem mnie ciągnęła. Piekło niesamowicie. Gorączki od tego dostałam - mówi z przejęciem pani Krystyna.