Wyruszył z progu własnego domu w Lublinie. Do celu dotarł po czterech miesiącach pielgrzymowania. Doszedł aż "na krańce" ziemi, tak jak średniowieczni pielgrzymi - do Cape Finisterre.
We wschodnich Niemczech spotykał się z gościnnością i otwartością. Na pierwszym noclegu gospodarze zaprosili go do świętowania urodzin, więc nauczył wszystkich po polsku śpiewać „Sto lat”. Życzliwie przyjęli go mieszkający za naszą zachodnią granicą Serbołużyczanie, z którymi mógł się porozumieć także po polsku.
W zachodniej części Niemiec pielgrzym trasę wyznaczał często samodzielnie, bo proponowana w przewodnikach droga Jakubowa, była według jego słów - „finansowym polowaniem na pielgrzyma”. Zdarzyło się w dużym niemieckim mieście - oficjalnie znajdującym się na trasie Camino, że ani pracownicy informacji turystycznej, ani katolickiej księgarni, ani nawet franciszkanie z miejscowego klasztoru nie mieli pojęcia o przebiegającej tędy drodze do Santiago. Nie potrafili wskazać trasy marszu na zachód czy miejsca, w którym można by kupić przewodnik na dalsze etapy.
- Na pielgrzymce odczułem, że instytucjonalny Kościół o tej drodze słabo pamięta. Są albergi (schroniska dla pielgrzymów zdążających do Santiago red.), gdzie nie ma nawet Pisma Świętego. Pytam gospodarza albergi gdzie i o której godzinie jest w pobliżu Msza św., a on nie wie. Wie jak dojść na plażę, wie gdzie jest supermarket, ale nie wie, jak trafić na Mszę św. Wydaje mi się, że przydałby się większy wysiłek ze strony instytucji kościelnej, bo nie można tego szlaku zostawić wyłącznie w wersji turystycznej, a tak się niestety w wielu miejscach dzieje – tłumaczy pielgrzym. - Miałem już w pewnym momencie dość tej, „niemieckiej, bogatej obojętności”.
Wspominając drogę przez Francję - Zbigniew Ściubak wspomina kościół w Metz. Okazała budowla nosiła ślady dawnej świetności, w środku jednak kościół świecił pustkami. W głównej nawie piętrzyły się poskładane na stertach opony, a ciszę przerywał monotonny dźwięk wydobywający się ze stojącej na środku wielkiej, mechaniczno-elektrycznej pozytywki. - Pomyślałem wtedy, że Francja zapomniała o Bogu, ale też i o tym, że Bóg nie zapomniał o Francji - stwierdził.
Czterdziestodniową drogę przez Francję naznaczyły liczne małe cuda. W niewielkiej wiosce spotkał starszą panią, która rozumiała język polski, na śniadanie przyjęli go Francuzi - sami przed laty pielgrzymujący do Santiago, pozwolili się wykąpać, wyposażyli w prowiant. Kto pielgrzymował, ten wie, że po przebyciu kilkudziesięciu kilometrów piechotą ratunkiem staje się możliwość umycia się, zjedzenia czegoś czy przenocowania w spokojnym miejscu. Po dwóch dniach marszu w upale i głodzie, gdy jego organizm był już niemal na skraju wyczerpania - kolejny mały cud: nieoczekiwana gościna, nocleg i suto zastawiony stół przez miejscową Francuzkę. Miała na imię Noel, nie rozumiała ani słowa nie znała angielskiego, a on nie znał francuskiego. Przyjęła pod swój dach obcego pielgrzyma, obdarzyła zaufaniem i życzliwością.