Temat Polaków w Wielkiej Brytanii to materiał na jakiś oddzielny felieton. Znam jednak co najmniej kilka osób, które nie potrafią ograniczyć swojego poczucia obywatelstwa do tylko jednego kraju. I to wcale nie czyni z nich słabszych albo gorszych obywateli.
Wyznaję skruszona przed konsylium Lubelsko-Gościowych czytelników, że reprezentantem jestem rasy domatorów. Rasy niechlubnej w dzisiejszych, dynamicznych czasach, które w pędzie kariery raczej spokojnego kanapowo-rodzinnego posiedzenia nie przewidują. Bo przecież czas to pieniądz, a pieniądze co prawda szczęścia nie dają, ale można za nie coś kupić, co sytuację poprawia, i tak dalej i tak dalej. Jednakowoż, jak powszechnie wiadomo, co za dużo to nie zdrowo. Gorącego pragnienia spędzenia życia pod kocem w towarzystwie dobrej książki, ciepłej herbaty i miękkiego kota nie należy domatorskimi skłonnościami usprawiedliwiać. Postanowiłam więc wydzierać się regularnie ze swej przytulnej strefy bezpieczeństwa, by się w kocach nie utopić na ament - a czy jest na to lepszy sposób niż ruszenie podróż? To dziwne u domatora, ale czasem owo podróżowanie polubiłam.
Szum samolotu na lotnisku już nie wydaje mi się bezczelną groźbą, a raczej tajemniczą obietnicą, napotkani ludzie też tacy jakby z roku na rok milsi... A może to ja się zmieniam? Nie wiem. Padło na Londyn. Wielka Brytania po raz kolejny otwarła przede mną swoje podwoje, a ja, jak to za każdym razem, wyciągnęłam z tego wyjazdu coś nowego. Zespół momentów, ludzi, miejsc, zaskoczeń, zachwytów i innych londyńskich przeżyć tym razem ułożył się pięknie w słowa „Wielka Brytania”.
Wesmisterska Msza św. Uwielbiam chodzić do kościoła za granicą, uwielbiam to poczucie jedności w wierze ze wszystkimi ludźmi, których nigdy wcześniej nie spotkałam i najprawdopodobniej nigdy później nie spotkam. To bardzo budujące i wzruszające, zwłaszcza w tak majestatycznej świątyni, jaką jest archikatedra Najświętszej Krwi Chrystusa Westmister. I, choć polskiej katoliczce dziwnie było się przyzwyczaić do kobiecej służby ołtarza i Komunii z rąk pań, Msza św. była dla niej zachwycająca. I z angielskim śpiewnikiem starała się śpiewać razem ze wszystkimi.
Każdy ma w tym mieście swoją every-day-routine. Anna Viljanen I nareszcie udało się National Gallery odwiedzić. I cieszę się z tego niezmiernie, bo za każdym razem jakoś mi umykała. W ogóle podoba mi się pomysł bezpłatnych wstępów do największych muzeów, który Londyn wprowadza w życie. National Gallery, British, Science, czy Natural History Museum, wszystkie one tylko czekają na zwiedzających. Tak, to sprawia, że tłumy są w godzinach szczytu przeogromne, ale problem ten można łatwo obejść, a pojawia się poczucie, że miasto staje się swego rodzaju mecenasem sztuki i daje do niej dostęp dosłownie każdemu. To miłe poczucie. Sama National Gallery zaskoczyła legendarnymi „Słonecznikami” Van Gogha. Niestety negatywnie (na żywo okazało się, że wcale nie takie mecyje). Pozytywnie za to zaskoczyła całą resztą – dla nawet umiarkowanych wielbicieli malarstwa to wielka gratka, łazić można godzinami od legendy do legendy. No i ten Monet na żywo...
Elegancja-Francja. To nie Mediolan ani tam żaden Paryż nie powinien być światową stolicą mody, ale właśnie Londyn. Ulice przypominają jeden wielki wybieg, i to wszystkich projektantów świata naraz (w tym tych chorych psychicznie i niewyspanych też). To jest miasto, w którym możecie założyć na siebie dokładnie wszystko. W dowolnej konfiguracji. I o dowolnym fasonie. I na do dowolną część ciała. Jestem pewna, że gdybyście rano wyszli z domu do pracy w piżamie, różowych kapciach-króliczkach i szlafmycy, z porcelanową filiżanką parującej kawy w ręce, nikt nawet nie zaszczyciłby was dłuższym spojrzeniem. Ale może to jeden z efektów tego, że w Lądku są...
Ludzie z całego świata. Naraz. Wszędzie. Zawsze. I to jest coś, co przytłacza od pierwszej sekundy w tym mieście. To jest po prostu świat w pigułce, wszystkie możliwe kolory skóry, włosów, kształty oczu... Islamskie burki obok dekoltów do pępka, pejsy spod mycek obok kaszkietów... Stolica Wielkiej Brytanii nie powinna nazywać się London tylko DiverCity. (I nie chodzi mi tu o nurka, a o różnorodność, hehe.) Co najśmieszniejsze, samych „pure” Brytyjczyków nie zaobserwowałam zbyt wielu. Ale byli. Byli, bo dobitnie świadczy o tym następny punkt mojej listy, czyli:
Kultura i dobre wychowanie. Ja wiem, że tak niby powinno być i nie powinnam czuć się tym zdziwiona... Ale prawda jest taka, że z tak ogromną kulturą zachowania nie spotkałam się nigdy wcześniej. Zaczynając od codziennych niuansów, takich jak przepuszczanie w drzwiach, ustępowanie miejsca, czy wyrafinowane słownictwo, które Brytyjczycy mają opanowane do perfekcji, aż do przepraszania, kiedy ktoś ci wejdzie w drogę, kiedy idziecie razem w tłumie. Well. To mi się przydarzyło pierwszy raz.