Kiedy wspomina, jak to było 10 lat temu, sama się sobie dziwi, że dała radę. Miała 41 lat, była wdową, miała 4 synów na utrzymaniu. Całe swoje i ich życie niosła na plecach. Każdy z uchodźców mieszkających w Lublinie ma swoją trudną historię.
- Sama już nie wiem, co było gorsze: jak leciały bomby, czy jak ostrzeliwali nas Rosjanie. Strach podchodził do gardła. Żebym to tylko mogła bać się o własne życie, to może jeszcze jakoś bym to zniosła. Ale bałam się przede wszystkim o moich czterech synów i męża. Najstarszy z chłopców miał 12 lat, najmłodszy - cztery. Znalazł się on z w grupie dzieci uprowadzonych przez Rosjan. Trzymali ich w lesie w jakichś norach. Kiedy nasi odbili dzieciaki, mój syn nie był sobą. Zachowywał się jak zwierzątko, wszystkiego się bał. Myślę, że nigdy już nie będzie beztroski, choć od tamtej pory minęło ponad 10 lat - opowiada Lida Khamzatowa z Czeczeni.
Odkąd wybuchła wojna w Czeczenii, Lida z dziećmi przez większość czasu była sama. Mąż poszedł walczyć. Do domu zaglądał rzadko, nic nie mówił. Niespodziewanie po okolicy rozeszła się wieść o uprowadzeniu Polaków.
- Wszyscy bardzo się przejęliśmy, bo Czeczeni lubią Polaków. Wiele razy przychodzili nam z pomocą humanitarną, wspierali nas na różne sposoby. Nie miałam pojęcia, że mój mąż uczestniczy w akcji odbijania Polaków. To było wszystko tajne, do dziś nie zna szczegółów. Wiem tylko, że współpracował z polskimi i czeczeńskimi służbami, które odbijały uprowadzonych. Po tej akcji został zamordowany. Kiedy dotarła do mnie wiadomość o jego śmierci, dowiedziałam się też, że za mną i moją rodziną został wydany list gończy. Sądzono, że współpracowaliśmy z oddziałami specjalnymi odbijającymi Polaków. A ja nie miałam nawet pojęcia, że mąż ma coś wspólnego z taką akcją - mówi Lida.
Decyzja była błyskawiczna. Szwagier, który pomagał mężowi Lidy i przeżył, powiedział, że muszą uciekać do Polski. - Spakowałam podstawowe rzeczy, zabrałam czwórkę dzieci i ruszyliśmy w nieznane. Do dziś pamiętam, jak przekroczyliśmy granicę z Polską. Dopiero wtedy poczułam się bezpieczniejsza, ale nie spokojniejsza. Pamiętam pierwszą noc w Polsce. Zasypiałam z pewnością, że nie zerwę się z powodu alarmu bombowego. Z jednej strony oddychałam z ulgą, z drugiej myślałam jak to będzie. Nie znam języka, nie mam grosza w kieszeni, nie mówiąc już o pracy. Bycie uchodźcą jest straszne. Na szczęście spotkałam w Polsce wspaniałych ludzi. Opieką otoczyło nas Centrum Wolontariatu w Lublinie. Pan Wojtek Wciseł z żoną Kingą przyjęli nas jak swoich. To dzięki ich staraniom, wielkiej cierpliwości i życzliwości zarówno mój najmłodszy syn, jak i starsze dzieci zaczęły wracać do siebie.