Z pokorą musiałem stwierdzić, że za Bugiem ludzie wierzący i duchowni przeżyli dramat okrutnych cierpień, których my w Polsce nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić. Kościół białoruski to Kościół wielu męczenników. Od nich powinniśmy się uczyć wierności Chrystusowi.
Diametralna zmiana…
Przyjechałem do domu. Oznajmiłem rodzicom, że idę do seminarium. Byli w szoku. Byli przeciwni, chcieli, abym założył rodzinę, ale z czasem zaakceptowali mój wybór.
18 kilometrów od rodzinnego domu było seminarium pelplińskie, a wybrał Ksiądz lubelskie.
Bo tu na nowo odkryłem swoje powołanie.
Jakie były pierwsze wrażenia z pobytu w seminarium?
Mnóstwo kleryków. Tłum. Wyszedłem z duszpasterstwa akademickiego, z małych grup, i pamiętam, że w tym tłumie się gubiłem. Porównałbym to do potężnej maszyny. Ale szybko klerycy odnajdywali tych, którzy mieli podobną duchowość, zainteresowania. W takich grupach spotykaliśmy się w seminarium. Pomagał nam w tym bardzo ojciec duchowny śp. Andrzej Maciąg. Spotykaliśmy się u niego w poniedziałki, rozmawialiśmy, modliliśmy się wspólnie. Wielki wkład w naszą formację wniósł wybitny człowiek, śp. ks. Mieczysław Brzozowski – rektor seminarium. Powiedział kiedyś do nas, że seminarium ma jako charyzmat przygotować nas do życia kapłańskiego. Ale seminarium nie jest po to, by dawać wiarę – bo z fundamentem wiary powinno się przyjść do seminarium. Kazał nam iść poza seminarium, abyśmy pogłębiali wiarę. Wyruszyliśmy. Każdy z nas szukał wspólnoty. Ja odkryłem neokatechumenat. To właściwie dało ogromny dynamizm każdemu z nas. W grupach i wspólnotach pojawiał się wątek wiary. To bardzo istotne.
Czy dzisiaj pytanie o wiarę nie jest zbyt rzadkie?
Może niepotrzebnie akcent został przesunięty tak mocno na aspekt prawno-kanoniczny. Pytanie o wiarę jest kluczowe zwłaszcza w kontekście przystępowania do sakramentów, ale również w innych sytuacjach życia. Powinniśmy położyć większy akcent na ewangelizację dorosłych i młodzieży, a w dalszej kolejności dzieci. Bo dziećmi powinni się zająć przede wszystkim dojrzali i uformowani rodzice. Choć z katechezy dzieci nie należy rezygnować.
W życiu wiary potrzeba mieć kogoś obok siebie. Także w życiu kapłańskim. Samotność nie sprzyja ani pracy, ani ewangelizacji. Powinniśmy doceniać nawet głosy krytyczne ze strony świeckich. Trzeba bowiem pamiętać, że bez Chrystusa nic nie możemy uczynić. Bez Niego siedzielibyśmy wystraszeni w naszym wieczerniku jak apostołowie przed zesłaniem Ducha. Dlatego potrzeba wspólnoty opartej na wierze.
Co spowodowało, że jako młody duszpasterz zdecydował się Ksiądz na wyjazd na misje na Białoruś? Spędził tam Ksiądz ostatecznie ponad 27 lat.
W 1987 r. uczestniczyłem w międzynarodowej konwiwencji we Włoszech, podczas której padło pytanie: „Kto jest gotów do ewangelizacji na terenie Związku Radzieckiego?”. Wstało wielu księży. Ale potem padło pytanie: „Kto zna język rosyjski?”. Zostało nas mniej. Potem losem wyciągnięto mnie na Białoruś.
Los padł na Sławomira…
Tak jest (śmiech). Potem dolosowano do nas świeckich. W neokatechumenacie jest tak, że ksiądz nie działa sam, ale wraz z ekipą ewangelizatorów. Wylosowano rodzinę z Polski: Andrzeja i Elżbietę Wojnowskich. Po roku dołączyli do nas Cesar i Maria z Hiszpanii. To była niejako implantacja Kościoła. Pierwszy mój wyjazd do Homla na Białorusi był na Boże Narodzenie 1989 r. Tam odprawiałem najpiękniejszą Pasterkę w życiu. Było to w drewnianej stróżówce na cmentarzu w obecności trzydziestu osób w półmilionowym mieście. Sceneria była jak w Betlejem. Powiedziałem wtedy do ludzi: „To piękny znak. Pan odbuduje tu swój Kościół”.