W małżeństwie Bożenki i Zbyszka źle się działo. Do tego oboje nie mieli pracy i coraz trudniej było się dogadać. Po ludzku wydawało się, że są bez szans. Wtedy doświadczyli, jak Pan Bóg pochyla się nad takimi słabymi ludźmi.
- Miałem 40 lat, aniołem nigdy nie byłem, do tego lubiłem sobie wypić. Lata 90 przyniosły nam bezrobocie tak, że oboje z żoną byliśmy bez pracy. W domu bieda, dzieciaki rosną, my bezradni i ciągle skłóceni, obrażeni na siebie. W domu atmosfera napięta do granic możliwości, nic tylko płakać – zaczyna swoją opowieść Zbyszek Flor. Wtedy dowiedział się, że Urząd Pracy organizuje jakieś kursy komputerowe dla kobiet, więc namówił żonę, by się zgłosiła. Bożenka była chętna tylko chciała, zanim na kurs pójdzie, coś o tych komputerach się dowiedzieć, żeby nie być taka całkiem zielona.
– Wtedy mało kto miał w domu komputer. W naszym bloku był jeden u sąsiada z góry, mojego kolegi, z którym kiedyś razem piliśmy. Poszedłem więc do niego i poprosiłem żeby Bożenkę trochę podszkolił. Zgodził się. Po kilku lekcjach z sąsiadem okazało się, że moja żona na tym kursie dobrze sobie radzi. Pomyślałem wtedy, że trzeba mu podziękować. Kupiłem flaszkę i poszedłem na dół licząc na to, że razem flaszkę wypijemy, wszak dawniej tak bywało. Tymczasem sąsiad wziął ode mnie butelkę i wylał ją do zlewu. Powiedział mi wtedy, że od kilku lat już nie pije i podpisał Krucjatę wyzwolenia Człowieka, która zobowiązuje do abstynencji. Mnie zamurowało. Usłyszałem wtedy, że jak chcę mu podziękować, to mam zaprosić do domu misjonarzy o. Pio, którzy w naszej parafii głosili rekolekcje. Powiedziałem, że jak Bożenka się zgodzi, to mogę zaprosić. Sąsiad nie czekając poszedł do mojej żony i ona się zgodziła. Nie było innego wyjścia, musieliśmy z misjonarzami się spotkać – mówi Zbyszek.
Kiedy zadzwonił dzwonek za drzwiami stało dwoje starszych ludzi. Zasuszony staruszek i starsza kobieta. Biła od nich prostota i charyzma.
– Nie miałem pojęcia, że tak wyglądają misjonarze, ale zaprosiliśmy ich do domu. Weszli, usiedli na kanapie, a my z żoną staliśmy na środku pokoju nie wiedząc jak się zachować. Wtedy staruszek bez owijania w bawełnę powiedział: „Słyszałem, że u was źle się dzieje. Gniewacie się na siebie?”, „Tak”, odpowiedzieliśmy, on na to, „a czy choć trochę kochacie się jeszcze?”, wtedy oboje odpowiedzieliśmy, że tak, choć o miłości to my nie rozmawialiśmy od niepamiętnych czasów. „To pogódźcie się” powiedział, a my bez chwili wahania przebaczyliśmy sobie. Czuliśmy wtedy, jakby ciężar spadł z naszych ramion, a ja, kompletnie zaskoczony, pomyślałem, że nie wiedziałem, że z Bogiem to takie proste – mówi Zbyszek.
W ich parafii przy ul. Bursztynowej w Lublinie zaczynały się wtedy dwutygodniowe rekolekcje prowadzone przez ekipę misjonarzy o. Pio z Włoch. Postanowili wziąć w nich udział.
– Ja, który z parafią od dawna nie miałem nic wspólnego, chodziłem dzień w dzień przez dwa tygodnie do kościoła i spędzałem tam długie godziny. Jaki miało to na nas wpływ zdaliśmy sobie sprawę, gdy któregoś dnia wracamy z kościoła, a na stole czeka na nas kolacja przygotowana przez nasze nastoletnie dzieci. Nigdy im się to nie zdarzało. Od tamtej pory, do końca rekolekcji, po powrocie do domu dzieci czekały z kolacją. Atmosfera w naszej rodzinie zaczęła się zmieniać – mówią małżonkowie.
– Na tych rekolekcjach prowadzący ksiądz powiedział, że jak ktoś ma ochotę potowarzyszyć mu w kontemplacji to o 6 rano zaprasza do kościoła. Nie miałem pojęcia, co to jest ta kontemplacja, ale byłem ciekawy wszystkiego, odkąd zacząłem żyć z Panem Bogiem. Za pięć szósta poszedłem do kościoła z kolegą. Siedliśmy w ławce i czekamy. O szóstej przyszedł zakonnik, nastawił sobie na pół godziny budzik do gotowania jajek, usiadł w pierwszej ławce i siedzi. My nie wiemy, co mamy robić, kręcimy się, by dać mu znać, że czekamy na tą kontemplację, a on nic. Siedzi i patrzy na ołtarz. No to my też siedzimy i jest nam jakoś tak dobrze w sercu – opowiada Zbyszek.