Ludzi trzeba traktować bezwzględnie, czyli jak dorosłych

Marcin Wroński, pisarz i autor kryminałów retro o komisarzu Zydze Maciejewskim opowiada o czasach studenckich, twórczości i "rzyganiu słowami".

Ale zanim to nastąpiło, wystąpiliście na FAM-ie.

Tak, FAMA była największym osiągnięciem. Tylko okazało się, że znaleźliśmy się na tej FAM-ie przez pomyłkę. Kiedy tam przyjechaliśmy, to co prawda nie wyrzucili nas, ale organizatorka powiedziała nam: „Ale przecież w tym roku nie ma takiej kategorii jak kabaret”. No więc szybko się przeorganizowaliśmy i wystąpiliśmy w kategorii piosenka, nie zdobywając żadnego miejsca. No bo nie o to w tym chodziło, ale niektórych nasze piosenki i dowcipy bawiły. O tym jak było na FAM-ie najlepiej świadczy moje drugie pytanie do organizatorki: „Wiesz, miała być jakaś perkusja dla nas. No tak było umówione, kolega perkusista ...”

To był bluff?

Nie, to nie był bluff, to była święta prawda, tak było umówione. Organizatorka odpowiedziała, że perkusji nie ma. Pytam: „no i co teraz”, a na to ona: „I co ja ci, k..., na to misiu poradzę?”. Taki był nasz występ na FAM-ie, ale bawiliśmy się dobrze. Powiedzmy jak na wczasach w Świnoujściu.

Zapewne zabawa towarzyszyła także lubelskim występom?

Oczywiście, nasze przedstawienia kabaretowe często kończyły się bardzo wesołą imprezą.

Koledzy i koleżanki z roku tworzyli trzon widowni?

Wie pan, moje studenckie życie było zawsze międzyuczelniane i oczywiście to się zmieniało, ale były lata, że ja prawie nie zadawałem się z moimi koleżankami i kolegami z KUL-u. To znaczy, uczyliśmy się, kserowaliśmy notatki, chodziliśmy na kawę. Ale gdy przychodziło do takiego życia-życia, to bardzo często bywałem w zupełnie innych środowiskach. Czasami kogoś ze sobą zabierałem, czasem ktoś się wykruszał, różnie to bywało.

Zatem trzonem publiczności kabaretu literackiego musieli być inni literaci. Tworzyło się coś na kształt grup literackich albo poetyckich?

Nasz kabaret i jego publiczność to były zupełnie nieoficjalne grupy, które się przenikały. Niekiedy bywaliśmy na jakichś spotkaniach autorskich, głównie były to wieczorki poetyckie znajomych – głupio było nie pójść, bo jak my nie przyjdziemy, to nikt nie przyjdzie. To było środowisko akademickie, tylko bardzo szeroko rozumiane, dlatego że to byli studenci bardzo różnych uczelni, bardzo różnych kierunków. Przyjaźniłem się na przykład z pewnym fizykiem z UMCS-u, który chciał zostać powieściopisarzem i miał świetne pomysły, lecz niestety nie bardzo umiał pisać, czy też raczej nie tyle nie umiał, co mu się nie chciało. Wolał myśleć. I to były środowiska akademickie lub raczej znajomi znajomych. Ludzie czasami starsi, którzy już te studia skończyli. A czasami ludzie, którzy studiów nie podjęli, tylko zajęli się czymś zupełnie innym

Ktoś w rodzaju lubelskiego Francois Villona?

Nie przesadzajmy... Byliśmy raczej dobrze wychowanymi chłopcami, chociaż myśleliśmy o sobie inaczej.

Czy na koniec rozmowy mógłby Pan przywołać jakiś skecz waszego kabaretu?

Skeczu akurat nie, ale pamiętam refren pewnej piosenki. Było to na melodię Skrzypka na dachu i refren był mniej więcej taki:
Marynia ma kochanka od wieków
ma ciało wiecznie spragnione
a kiedy późny wieczór przychodzi
lub ja idę do niej...

A każda następna zwrotka mówiła o tym, jaka ta Marynia jest ohydna. Coś w rodzaju: namiętnie dotyka mnie krótszą rączką, oko ma lekko kaprawe, ale i tak ją kocham. O tym była ta piosenka, jedna z najzabawniejszych w naszym kabarecie. I trochę w stylu Villona, którego pan przywołał.


*Szymon Grzegrzółka – student w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej KUL. Wywiad powstał w ramach zajęć - "Dziennikarstwo historyczne" w IDiKS.

« 1 2 3 4 »
oceń artykuł Pobieranie..