Marcin Wroński, pisarz i autor kryminałów retro o komisarzu Zydze Maciejewskim opowiada o czasach studenckich, twórczości i "rzyganiu słowami".
Szymon Grzegrzółka*: Jesteśmy w tej części Gmachu Głównego katolickiego uniwersytetu, gdzie zajęcia mają studenci polonistyki. Zacznijmy zatem od wspomnień związanych z tym miejscem.
Marcin Wroński: Przypominam sobie, że tutaj na pierwszym i drugim roku miałem zajęcia z poetyki z doktorem Józefem Japolą. To była pierwsza barwna postać, jaką spotkałem na studiach. Już wcześniej słyszeliśmy przerażające legendy o tym, jak trudno u niego zdać egzamin. Ja natomiast poczułem się mile połechtany, ponieważ nie miałem żadnych problemów z zaliczeniem, a nawet odniosłem wrażenie, że doktor Japola mnie lubi. Ale mówiąc serio, były to pierwsze zajęcia, na których ktoś nas potraktował bezwzględnie, czyli jak dorosłych. Krótko mówiąc – studia wyższe nie są obowiązkowe, a osób mało inteligentnych tutaj nie potrzebujemy. Marcin Wroński jest autorem serii kryminałów, których głównym bohaterem jest Zyga Maciejewski ks. Rafał Pastwa /Foto Gość
A jakich inteligentnych studentów Pan poznał?
Chyba najpierw siebie... (śmiech). Miałem oczywiście wielu znajomych, przede wszystkim koleżanki, zawsze na polonistyce studentów jest mniej niż studentek. Ówczesna przewodnicząca koła polonistów, Agata Koss-Dybała – budziła strach wśród studentów z młodszych lat, zupełnie nie mam pojęcia dlaczego. Dzisiaj jest redaktorką Radia Lublin, często współpracujemy i jesteśmy zaprzyjaźnieni. A przy okazji koła polonistów muszę wspomnieć zmarłego niedawno profesora Jakuba Malika, wtedy studenta. Tak, to była barwna postać. Swego czasu Jakub Malik winien mi był około 10 tysięcy, rzecz jasna, starych złotych. Nie była to suma wielka, ale ja mam skłonność do skąpstwa, sknerstwa i w ogóle w sprawach finansowych jestem zasadniczy. Więc gdy się upomniałem o ewentualny zwrot kwoty po raz drugi czy trzeci, Jakub Malik z wyższością wyjął pugilares i wypisał mi czek na te 10 tysięcy. Czek oczywiście był prawdziwy i zrealizowałem go w banku. Takie są moje najwcześniejsze wspomnienia z czasów, gdy tylko zacząłem tutaj studiować, jak tylko zacząłem bywać w tych korytarzach, czy też nauczyłem się nie gubić na poddaszu, bo tam też mieliśmy zajęcia. Zresztą chyba do dzisiaj są tam zajęcia...?
Tak, sam miałem okazję się zgubić. Oprócz doktora Japoli jeszcze jacyś wykładowcy zapadli Panu w pamięci?
Jedną z niewielu osób z tamtych czasów, które jeszcze na KUL-u pracują, jest profesor Mirosława Hanusiewicz-Lavalee, oczywiście trudno dziś uwierzyć, że wtedy pani Mirosława była jedynie panią magister, doktorantką. Oprócz tego, że była opiekunką naszego pierwszego roku, zapamiętałem ją jako świetnego dydaktyka. Osobę bezwzględnie wymagającą, ale i bezwzględnie w porządku wobec wszystkich. Wymagającą i sprawiedliwą. Jakkolwiek nigdy nie zajmowałem się jakoś szczególnie literaturą staropolską, ale tamte zajęcia przypominam sobie może bez łezki, ale z uśmiechem. Taki właśnie każdy wykładowca powinien być. Obok niej muszę także wymienić profesora Józefa Ferta i profesora Władysława Panasa, których poznałem później. To były właśnie dwie osoby z moich lat studenckich, które najmocniej na mnie oddziałały, które mnie ukształtowały. Z oboma profesorami byłem w jako takiej zażyłości. Z profesorem Panasem, wówczas doktorem, głównie dlatego że obaj paliliśmy, w związku z czym spotykaliśmy się na papierosie, co umacnia więzy międzyludzkie. Natomiast z profesorem Fertem zdarzało mi się czasami wracać do domu, bo akurat szliśmy w jedną stronę, i przy okazji prowadzić wiele ciekawych rozmów.
Jak wpłynęli na Pana późniejsze życie?
Profesor Fert uczył mnie dydaktyki, a ponieważ miałem krótki epizod nauczycielski tuż po studiach, to właśnie on mnie ukształtował jako młodego nauczyciela – po prostu starałem się być w szkole taki jak on. Oczywiście byłem mizerną kopią, na szczęście profesor nigdy nie widział mnie w akcji. Jest mi też głupio wobec niego, bo właśnie profesor po studiach namawiał mnie do pisania doktoratu. Ja nawet przez moment byłem na to bardzo zdecydowany, ale niestety zawiodłem go i nie napisałem. A gdy pojawiła się szansa zatrudnienia tutaj, na KUL-u, oczywiście w bardzo niepełnym wymiarze godzin, ja miałem już inną pracę i nie mogłem sobie pozwolić na dwie.
Prof. Fert ukształtował Pana jako nauczyciela. A prof. Panas?
Jak tylko zobaczyłem profesora Panasa, wiedziałem, że widzę Einsteina, że to jest właśnie człowiek nauki przez duże „N”. Oprócz tego, że uczył mnie teorii literatury, chodziłem także na jego zajęcia o Schultzu, które były właściwie jedną wielką mistyfikacją, dlatego że Schultz był jedynie pretekstem do wprowadzenia w kulturę żydowską oraz w nieistniejący, magiczny Lublin. W Lublin, który po Panasowsku czytany, przestaje być takim sobie zwykłym miastem, ale staje się w jakimś pępkiem świata lub przeciwnie – anus mundi. W każdym razie miejscem absolutnie szczególnym i wyjątkowym. Naznaczonym nie tyle przez historię, ale naznaczonym semiotycznie - naznaczonym przez znaki. Miastem, w którym nie jest przypadkiem to, że synagoga, cerkiew i nieistniejąca już fara, a więc Plac po Farze, tworzą pewną figurę geometryczną. W którym nie jest przypadkiem też to, że Plac Zamkowy ma kształt złowrogiego oka, gdy spojrzymy na niego z góry. Mnie to wówczas bardzo zainteresowało także dlatego, że myślałem już powoli o pisaniu pracy magisterskiej, która zahaczała o przedwojenną historię Lublina. Niesłychanie mnie to wciągnęło, gdy przeglądałem dawne gazety i wtedy po raz pierwszy pomyślałem, że przydałby się kryminał retro, który działby się w Lublinie w latach trzydziestych, tylko że nie nazywałem tego jeszcze kryminałem retro, bo taka nazwa nie istniała. Prawdopodobnie pomyślałem sobie „kryminał historyczny”.
Czytaj także: