Polska rodzina od kilku lat jest we Francji na misjach. Po ludzku już dawno powinni się poddać i wrócić. Pan Bóg jednak nieustannie pokazuje im, że z Nim możliwe jest to, co wydaje się niemożliwe.
Bartek Jełowicki wraz ze swą żoną Kasią i dziećmi od kilku lat mieszkają w Tulonie we Francji. Są tam na misjach posłani przez wspólnotę nekatechumenatu, by, żyjąc wśród ludzi, dawali świadectwo o Jezusie. To tradycja obecna od wielu lat w neokatechumenacie, że rodziny gotowe wyjechać na misje zgłaszają swoją gotowość, a potem drogą losowania wyznaczany jest im kraj, gdzie mają po prostu żyć, pracować i modlić się, dając w codzienności świadectwo wiary.
W przypadku Bartka i Kasi los padł na Francję. Przyjęli to z ufnością, choć nikt z nich nie znał języka francuskiego. W obcym kraju, bez pracy i możliwości porozumiewania się, Pan Bóg przeprowadził ich przez różne trudności, zapewniając dach nad głową i utrzymanie. Wielokrotnie ich sytuacja wydawała się bez wyjścia. Brakowało pieniędzy, sypało się zdrowie, nie było pracy. Pan Bóg wkraczał w te sytuacje i przychodziło rozwiązanie.
Tym, czego doświadczają, dzielą się z przyjaciółmi i znajomymi w Polsce, pisząc raz na jakiś czas list. Właśnie otrzymaliśmy najnowszą porcję informacji od Bartka:
Strach pomyśleć, co by to było, „gdyby Pan nie był po naszej stronie?”. Żeby się utrzymać we Francji, po wielu próbach podjęcia różnych prac założyłem sklep internetowy. Niestety nie przynosi on wystarczającego dochodu, więc trudno utrzymać się naszej rodzinie. W pewnym momencie pojawiła się jakaś propozycja pracy dla Kasi w szkole, ale tylko na cztery miesiące. Długo się zastanawialiśmy, bo musielibyśmy kompletnie zamienić się rolami. Kasia po 18 latach urlopu wychowawczego poszłaby do pracy, a ja bym został w domu. W końcu doszliśmy do wniosku, że nie byłoby to dobre. Stefan jest jeszcze mały, ma dopiero cztery miesiące i potrzebuje jeszcze mamy. Udręczeni tym ciągłym zmaganiem się z trudnościami myśleliśmy sobie, że może powinniśmy wracać do Polski. Skoro mamy tyle przeciwności, to może to nie nasze miejsce.
Rozmawialiśmy z naszymi katechistami i powiedzieli nam, że mam sobie znaleźć jakąś dodatkową pracę. Ale jaką pracę ja mogę znaleźć? Nie mogę pracować fizycznie, bo straciłem już zdrowie w poprzednich pracach. Nie mogę też pracować jako pedagog, bo nie mówię dostatecznie dobrze po francusku. Byłem pełen szemrania. Mówiłem: „Panie czemu nie wybrałeś sobie kogoś innego? Jakiegoś elektryka, czy hydraulika? Na misje powinni jechać sami hydraulicy, elektrycy albo murarze. Ewentualnie informatycy, bo oni zawsze gdzieś pracę znajdą. Mogłeś sobie wybrać kogoś, kto jest bardziej zdolny do języków. A Ty wziąłeś pedagoga, co nie może nauczyć się dobrze mówić po francusku”. Tu we Francji nawet nie wiedzą kto to taki ten pedagog. Tu nie ma takiego zawodu. Katechiści powiedzieli, że mamy wziąć do domu relikwie świętych patronów naszej misji i modlić się do nich o pracę. Powiedzieliśmy sobie z Kasią, że dobrze, możemy się jeszcze do nich pomodlić, a jak to nie pomoże, to wracamy.
Okazało się jeszcze, że będziemy znowu chodzić po dwóch od drzwi do drzwi i głosić Ewangelię. Myślałem, że wylosuję kogoś, kto będzie umiał mówić po francusku. Ale, jak zwykle, Pan Bóg miał inny pomysł i dał mi Włocha, który jest we Francji od pół roku. No i jak mamy głosić? Kto będzie słuchał naszego bełkotu? Tłumaczyłem Bogu jak Mojżesz: "Wybacz, Panie, ale ja nie jestem wymowny, od wczoraj i przedwczoraj, a nawet od czasu, gdy przemawiasz do Twego sługi. Ociężały usta moje i język mój zesztywniał. Pan zaś odrzekł: «Kto dał człowiekowi usta? Kto czyni go niemym albo głuchym, widzącym albo niewidomym, czyż nie Ja, Pan? Przeto idź, a Ja będę przy ustach twoich i pouczę cię, co masz mówić." (Wj 4,10-12) Cóż mogliśmy zrobić. Zabraliśmy relikwie do domu i modliliśmy się dwa tygodnie. Patronami naszej misji są święty Vicente Le Quang Liem z Wietnamu i święty Benedykt, męczennik. Nikt nie wiedział kim jest ten męczennik. Znalazłem tylko dwóch Benedyktów męczenników. Obydwaj są z Polski, z początków chrześcijaństwa w naszym kraju. Wybraliśmy sobie świętego Benedykta, ucznia św. Andrzeja Świerada. Myśleliśmy sobie, że to dobrze, bo przynajmniej on rozumie po polsku. Modliliśmy się z dziećmi co wieczór.
Po dwóch tygodniach spotkałem naszą znajomą, która mnie zapytała, czy nie znam jakiegoś Polaka, który by chciał oprowadzać polskich turystów. Początkowo ja nic nie załapałem. Dopiero w domu Kasia mówi do mnie, że to przecież idealna praca dla mnie. To jest naprawdę niesamowite! Koło Tulonu jest malutkie lotnisko. Wyobraźcie sobie, że akurat na to lotnisko będzie przylatywał w każdy piątek samolot i przywoził (specjalnie dla mnie) 160 turystów z Polski. Przez cztery miesiące zarobię tyle, że wystarczy na cały rok. Będę pomagał im na lotnisku, a potem przez trzy dni będę jeździł z nimi i ich oprowadzał po Nicei, Cannes, Monako, Mentonie i San Remo. Rozumiecie co to dla nas znaczy? Pan Bóg nam pokazał, że On nie chce tutaj jakiegoś hydraulika, czy elektryka. Jemu jest potrzebny pedagog, który nie mówi dobrze po francusku. Wychodzi na to, że jestem najlepszym kandydatem. A znaleźć pracę we Francji po polsku, to przecież dla Niego żaden problem.
Pozdrawiam
Bartek, Kasia, Marysia, Zosia, Antek, Hania, Helenka, Józinek, no i Stefan, który w Wigilię Paschalną został ochrzczony.
Zachęcamy też do przeczytania poprzedniego listu Bartka, gdy chodził od domu do domu, głosząc Ewangelię.
Czy możesz zrobić nam pizzę w imię Jezusa?