Prof. Jerzy Gałkowski mówi o miłości do uniwersytetu, przyjaźniach i pasji do nauki, randkach w kinie, o wycieczkach studentów z ks. Karolem Wojtyłą oraz o tym, kiedy pierwszy raz zobaczył jeansy.
Lublin tętnił studenckim życiem?
Po pierwsze, Lublin był o wiele mniejszym miastem niż jest dzisiaj, nie tylko terytorialnie, ale i ludnościowo. Więc jeśli jest nasz uniwersytet, jest UMCS, jest Akademia Medyczna, jest dzisiejszy Uniwersytet Przyrodniczy, a ówczesna Wyższa Szkoła Rolnicza, Politechnika, która najpierw była Wyższą Szkołą Inżynierską, to studentów było sporo i byli widoczni. Może nawet bardziej niż teraz. Choć teraz jest ich dużo więcej.
Słyszałam, że lata 50-te to czasy świetności lubelskich klubów jazzowych.
Były kluby jazzowe, był kabaret w restauracji Czarcia Łapa, była tak zwana Nora na Krakowskim Przedmieściu. Sami studenci też tworzyli pewną kulturę miasta.
W akademiku był zwyczaj spożywania alkoholu?
Pewnie niektórzy spożywali. U nas w pokoju przyjęła się taka zasada, że od czasu do czasu kupowaliśmy sobie wino.
Wino marki wino, czy może takie z wyższej półki?
Ta wyższa półka wcale nie była taka wyższa. Jeśli można było dostać i mieliśmy pieniądze, to kupowaliśmy bułgarskie lub węgierskie wina. To wyglądało tak, że piło się butelkę. Jak nas było jedenastu w pokoju to każdy dostał pół łyczka, jak nas było czterech, to już coś więcej. Ale mieliśmy kilku kolegów, co lubili się upić. Nawet jednemu zrobiliśmy takiego brzydkiego psikusa. Kupiliśmy mu butelkę wódki i środki przeczyszczające, które w niej rozpuściliśmy. Obróciło się to, niestety, przeciwko nam, bo nasz pokój był bardzo blisko ubikacji na tym piętrze, a ten tak całą noc musiał biegać (śmiech).
Dużo tych brzydkich psikusów.
Co zrobić. O, był jeszcze inny. Było dwóch braci. Jeden z nich bardzo lubił cukier i jak przychodził do pokoju i stało na stole jakieś naczynie z cukrem, to od razu wysypywał sobie na rękę i wyżerał. Jego brat postanowił go oduczyć. Przyniósł do nas cukiernicę, w której był cukier wymieszany pół na pół z solą. Takie były dowcipy. Ale były też i dobre rzeczy, na przykład wspólne uczenie się czy pomaganie drugiemu. Ci, którzy byli na klasyce, pomagali w łacinie, czy grece. Ci którzy znali matematykę, pomagali w matematyce i tak dalej. Tylko to jest mniej widoczne niż psikusy.
Wspominał Pan o pracy w bibliotece i czasie wolnym spędzanym na KUL-u. Jak w takim razie spędzaliście weekendy? Uniwersytet funkcjonował? Był otwarty?
W sobotę był otwarty, jasne. W niedzielę tylko stołówka była otwarta. Nie było wolnych sobót, chociaż mieliśmy mniej zajęć, powiedzmy jedną czwartą tego, co w inne dni, ale jednak były zajęcia, a w niedzielę też przychodziliśmy na KUL do stołówki na obiad. Większość spędzanego razem czasu to było gadanie, dyskusje, kłótnie naukowe. Bo, naturalnie, jak się jest na pierwszym roku, to się jest najmądrzejszym na świecie, oczywiście żadnych tajemnic naukowych nie ma, a jak ktoś ma inne zdanie to jest całkowicie głupi, prawda? No więc dyskusje były. Były również studenckie czasopisma naukowe. Oczywiście pisane na maszynie. Nasza biblioteka uniwersytecka była jedną z najlepszych w Polsce, jeśli chodzi o humanistykę. No i siedziało się w bibliotece na Chopina. W sali głównej, bądź czytelni czasopism. Jak ktoś potrzebował się czegoś dowiedzieć, to spędzał tam mnóstwo czasu.
Pochłaniały Pana głównie książki filozoficzne?
Oczywiście, ale nie tylko. Literatura i muzyka to była moja wielka pasja. Oprócz tego sport.
Właśnie chciałam zapytać o Pana pozauczelniane pasje.
W średniej szkole uczęszczałem do Szkolnego Klubu Sportowego. Sam grałem w siatkówkę sporo, ale na tym się nie kończyło. Trenowałem też w klubie pływackim, wioślarskim, ale najwięcej zabawiałem się lekkoatletyką. I to do tego stopnia, że umówiliśmy się z kolegami i poszliśmy na kurs sędziowski. W taki oto sposób zostaliśmy sędziami. Niestety, jak przyjechałem na KUL, byłem po ciężkiej chorobie i o żadnym sporcie nie było mowy, ale później zaskoczyło mnie coś, co na długie lata mi zostało, mianowicie, pasja żeglarska. A poza tym na ogół były to wycieczki. Przede wszystkim piesze. Albo na przykład można było gdzieś dojechać, stamtąd połazić i wracać. Pamiętam, że pojechaliśmy do Firleja całą grupą żeglarską. Cały dzień żeglowaliśmy. Upał był, pieniędzy nie było, spóźniliśmy się w dodatku na ostatni autobus do Lublina. No to co zrobiliśmy? Szliśmy pieszo. Księżyc świecił jak wariat, cudowna pogoda, śpiewaliśmy, to było coś wspaniałego.
Widać, że Pan promienieje, wspominając tamte czasy.
To, co się działo na KUL-u wspominam z wielką radością. Tu było całe nasze życie. Człowiek był młody i mimo tej piekielnej czapy polityczno-ideologicznej uznaliśmy, że nie możemy pozwolić sobie na to, żeby żyć na próbę. W kraju się co innego robiło, a co innego mówiło. Z pewnym narażeniem staraliśmy się być szczerzy z otoczeniem. Nie było to zawsze bezpieczne, ale gdybyśmy nie byli tak szczerzy, to by to dla nas było z innego powodu niebezpieczne, bo moglibyśmy sami stać się zakłamani. Często trzeba było jednak zachować pewne pozory, pójść na pewne koncesje z układem politycznym, by w ogóle przeżyć. Mieliśmy w sobie wielką nadzieję, chociaż powiem szczerze, nie wierzyłem, że dożyję wolności. Zawsze mówiłem, że jak moje dzieci albo wnuki będą miały dużo szczęścia, to dożyją. Być może dzieci, ale ja nigdy. Ale żyję w wolnej Polsce już ćwierć wieku.
* Dominika Tworek jest studentką w Instytucie Dziennikarstwa i Komunikacji Społecznej KUL.