Prof. Jerzy Gałkowski mówi o miłości do uniwersytetu, przyjaźniach i pasji do nauki, randkach w kinie, o wycieczkach studentów z ks. Karolem Wojtyłą oraz o tym, kiedy pierwszy raz zobaczył jeansy.
Dominika Tworek: Od początku studiował Pan na Lublinie?
Prof. Jerzy Gałkowski: Wcześniej to były studia na politechnice we Wrocławiu, potem miałem dwuletnią przerwę. Po prostu chorowałem.
Czyli najpierw politechnika, a potem filozofia…
Tak się zdarza. To był jakby dalszy ciąg, ponieważ byłem w technikum chemicznym. Szło mi dobrze, nie czułem natomiast powołania inżynierskiego. Idąc na politechnikę, myślałem o czymś innym. Ta choroba była dla mnie wyzwoleniem.
Pasja zwyciężyła.
Od zawsze pochłaniałem straszną ilość papieru. A w czasie choroby tym więcej, bo jest więcej czasu. I natrafiłem na artykuł, już teraz nie pamiętam, czy o Maritainie, czy samego Maritaina, w jednym z czasopism i zacząłem poszukiwać dalej. Strasznie mnie to zaciekawiło i wreszcie uznałem, że Wrocław Wrocławiem, politechnika politechniką, ale to KUL jest dla mnie jedyną możliwością.
Ile osób wtedy studiowało na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim?
Nieporównanie mniej niż teraz. Może jedna dziesiąta dzisiejszej liczby. Kiedyś byłem akurat w Krakowie, u mojego profesora Karola Wojtyły na kolacji, przyjechał jakiś gość z zagranicy i zaczął się pytać o KUL, gdy się dowiedział, że jestem studentem. Zapytał, ile osób studiuje. A miesiąc wcześniej była inauguracja i przypomniałem sobie sprawozdanie rektora, który o tym mówił... No niech Pani zgadnie, ilu było studentów?
Tysiąc?
Tysiąc sześciuset czterech. Pamiętam dokładnie (śmiech). Wie Pani, dlatego myśmy się wszyscy znali. Znaliśmy wszystkich profesorów i studentów, przynajmniej z widzenia. Ci z innych wydziałów też jakoś się rozpoznawali. Niestety, nie zawsze poznawaliśmy, tak jak to ktoś nazwał „braci podłączonych”.
Wszyscy na tak niewielkiej przestrzeni?
Wszyscy się znali, a ponieważ byliśmy jakby za murem, jak w getcie, nikt nie chciał, a oficjalnie nikt też nie mógł współpracować z KUL-em. Przełamaliśmy to później, zaraz o tym powiem. Wszyscy trzymaliśmy się razem z wielu względów, mogliśmy mieć mało kontaktu z zewnątrz, ale przede wszystkim KUL, czuliśmy to i byliśmy tym zachwyceni, był właściwie jedyną instytucją w Polsce, gdzie panowała wewnętrzna wolność. W środku każdego z nas i w środku instytucji. Na ile to było możliwe, bo jednak żyliśmy w kraju realnego socjalizmu.
Stosunek władzy komunistycznej do uniwersytetu nie był przyjazny…
Robili, co mogli, żeby nas zlikwidować. Metodą salami, jak to się wtenczas mówiło, czyli obcinali po plasterku, po plasterku, w bardzo różny sposób. Ale też my, osoby tworzące uniwersytet, mówię my, bo ja się czuję po prostu związany z nim, broniliśmy się, jak tylko można. Jak zlikwidowali Wydział Prawa i Wydział Nauk Społecznych, to Wydział Filozofii rozpoczął oprócz filozofii teoretycznej, studia z tzw. filozofii praktycznej, czyli właśnie ekonomię i socjologię oraz studia filozoficzno-psychologiczne, czyli po prostu psychologię. Limit przyjmowanych był wyznaczony z góry przez ministerstwo, natomiast egzaminy były po to, by najlepszych z tych zgłaszających się wyciągnąć. Oczywiście, że najlepszych, a nie najgorszych (śmiech). Było tak, że jednego roku klasyka dostała limit 5 osób. Więc nie wiem, czy profesorów u nich nie było więcej niż studentów. Jednym z pierwszych wyłomów, jakie miały miejsce, i nam się udał, było zorganizowanie Tygodni Filozoficznych, które odbywają się do tej pory. Zapraszało się na nie studentów z całej Polski. Pisało się, po cichu, że jest coś takiego, no i przyjeżdżali. Zapraszało się też profesorów z wykładami na te tygodnie, głównie KUL-owskich, ale także i z zewnątrz. Zdradzę Pani tajemnicę serca (śmiech). W 1958 roku, po takim tygodniu filozoficznym grupa, która zjechała, w tym moja żona, ja, Kazik Wójcik, Tosiek Stępień uznali, że fajnie by było spędzić razem wakacje w Świętej Lipce. Tam jest klasztor i sanktuarium, które prowadzą jezuici. Pojechała nas grupa około 40 osób, w tym profesorowie, między innymi ksiądz Kamiński, doktor Stępień, doktor Gogacz i Karol Wojtyła, który przywiózł maszynopis swojej nowej książki „Miłość i odpowiedzialność”. I my o tym dyskutowaliśmy. Siedzieliśmy na łące nad jeziorem i dyskutowaliśmy, ile się dało. I ta grupa spotyka się do dzisiaj, to jest już 60 lat. Później co rok umawialiśmy się tu i ówdzie, w różnych miejscach, zawsze w drugiej połowie sierpnia. A teraz jesteśmy już starzy i schorowani. Także tutaj, do tego pokoju zapraszamy. Ostatnio do nas przyjechała grupka 12-15 osób. Bardzo dziwni ludzie, zróżnicowane towarzystwo, bo oprócz naszej grupy, z której część została na naszym Uniwersytecie jako pracownicy, był (później profesor, a wtenczas asystent) matematyk z Łodzi, psycholog z Warszawy, który po zmianach politycznych został wiceministrem szkolnictwa wyższego, koleżanka, która była wicedyrektorem Muzeum Narodowego we Wrocławiu oraz koleżanka, która była pedagogiem i pracowała w więziennictwie. Różnej maści to byli ludzie. Później przez jakiś czas relacje były luźniejsze, bo zaczęły nam się rodzić dzieci.
Fascynujące, że dalej się spotykacie. Niesamowita zażyłość tych kontaktów.
Powiem Pani, że dzieci moich przyjaciół mówią do mnie wujku. Taki był mocny ten związek, że się nie rozróżniało rodziny od przyjaciół. Zwłaszcza, że rodzina na co dzień była daleko. Do domu jeździliśmy tylko na święta i na wakacje. Ja jestem z Wrocławia, jechało się 12 godzin pociągiem nocnym, napchanym do niemożliwości. Nie pamiętam, żeby mi się udało kiedykolwiek znaleźć miejsce siedzące. Ludzie byli napchani między przedziałami, na korytarzach i w ubikacji. Jak ktoś musiał iść do toalety, to tłum się robił jeszcze większy na korytarzu, żeby ktoś mógł wejść do intymnego miejsca (śmiech).
Dużo Pan opowiadał w różnych wywiadach o słynnych seminariach z Wujem. Jak wyglądał kontakt z innymi profesorami? Wszyscy byli równie sympatyczni, zabierali na wycieczki?
Bardzo często chodziliśmy z profesorami na wycieczki. Z ojcem Krąpcem, z księdzem Kamińskim i z innymi. Ojciec Krąpiec był bardzo ruchliwy, może nie był aż tak wysportowany, jak Karol Wojtyła, ale bardzo energiczny.