Prof. Jerzy Gałkowski mówi o miłości do uniwersytetu, przyjaźniach i pasji do nauki, randkach w kinie, o wycieczkach studentów z ks. Karolem Wojtyłą oraz o tym, kiedy pierwszy raz zobaczył jeansy.
Obraziły się?
No chyba tak, ale to było bardzo niegrzeczne z naszej strony, młodzi ludzie nie mają umiaru w takich sprawach.
Nie nadzorował tego ktoś patrzący bardziej rozsądnym okiem?
Mieliśmy wtedy całkowitą swobodę. To znaczy, był zapraszany na naszą próbę generalną ktoś ze starszych, ale mieliśmy bardzo dużo swobody. Jak jakiegoś wykładowcy albo profesora nie lubiliśmy, to dostawał dobrze po uszach. Był taki jeden, zresztą bardzo krótko na KUL-u, bardzo nieciekawy wykładowca i miał takie swoje powiedzonko. Ludzie często mają jakieś słówka, zwroty, które cały czas powtarzają. No więc z przodu na scenie stał ten niby profesor i wygłaszał swój wykład, a że ciągle to słówko wtrącał, to było wiadomo o kogo chodzi, a z tyłu za nim stał kolega z dwoma pustymi dzbanami i przelewał z pustego w próżne. Mieliśmy zagrywki tego typu.
W takim razie, ciężko było u niego zdać egzamin?
Nie, on się nas bał (śmiech). Ale niektórzy profesorowie nie byli zadowoleni, jak o nich się nic nie powiedziało. Jak się nie mówiło, to znaczy, że byli obojętni. Pamiętam, jak kiedyś dokuczyłem staremu profesorowi i on mnie złapał na następny dzień na korytarzu i powiedział: „Nie zapomnę Panu do końca życia!” i mi się wtedy głupio zrobiło i jest do dzisiaj. Pomimo, że to, co zrobiłem nie było jakieś bardzo przykre, ale profesor nie był wrażliwy na humor, a to miało być przecież jedynie żartem. Przy okazji opłatków sekcyjnych, czy wydziałowych odbywały się też wystąpienia kabaretowe. Na jednym z takich opłatków na naszym wydziale w pierwszym rzędzie siedzieli profesorowie, między innymi ks. Kamiński, logik, oraz ks. Mazierski, kosmolog, i paru innych. Kamiński to była wielka i znana figura. Wyszedł kolega, który się zajmował prestidigitatorstwem, więc różne sztuczki wyczyniał, w pewnym momencie poprosił księdza profesora o kapelusz. Postawił go na stołku. Wbił do niego jajko, wsypał mąkę, dodał wody, pomieszał. Kamiński się śmieje, a Mazierski mówi „Stachu, co Ty teraz zrobisz z tym kapeluszem?”, na co dostał odpowiedź „Bom ja głupi, dałem Twój kapelusz!” (śmiech). Profesorowie sami sobie też robili różne psikusy. Życie studenckie było w tamtym czasie takie... różne. Były niebezpieczne rzeczy oraz te miłe i przyjemne.
Jakie niebezpieczne sytuacje Was spotykały?
Z tych niebezpiecznych to na przykład rewizje w domach akademickich, aresztowania profesorów i studentów. Profesor Leon Koj, który wtenczas był studentem jeszcze, należał do Sodalicji Mariańskiej. Pewnego razu zniknął i wrócił po dwóch latach. I my, studenci, czuliśmy na własnych plecach takie sytuacje. Na przykład kiedyś pojechaliśmy na wakacje koło Szczecinka. To był obóz sygnowany przez Klub Inteligencji Katolickiej w Warszawie, byliśmy z nimi w ciągłym kontakcie. Płynęliśmy kajakami rzeką i nagle nad nami zaczyna krążyć kukuruźnik (mały dwupłatowiec), a po jakimś czasie smutni panowie w wołdze stanęli nam na drodze, mówiąc „Nielegalnie tutaj przebywacie!”, pytamy „Jak to nielegalnie?”, „Nielegalnie i już!”. Złapali nas i odstawili nas na dworzec. „Natychmiast się rozjeżdżać!”. Przypilnowali nas, a my musieliśmy się rozjechać.
Jaki stosunek mieli mieszkańcy Lublina do KUL-u?
Bardzo pozytywny na ogół. Jeśli się coś chciało, robiło, wystarczyło tylko powiedzieć „Jestem z KUL-u” i było od razu pełne zaufanie. Tak to przynajmniej odczuwaliśmy. Oczywiście nie wszyscy z nas na ten szacunek zasługiwali.
Jak wyglądały relacje międzyuczelniane?
Z UMCS-em nie mieliśmy żadnych. To była żelazna brama z ich strony. Chodziło o sprawy ideologiczno-polityczne. Z KUL-em nie mogli się zadawać. Wszystko wyrównało się dopiero w czasach „Solidarności”. Mieliśmy za to dobre stosunki z Politechniką i Akademią Medyczną ale na tej zasadzie, że KUL to przede wszystkim dziewczyny, około 70-80 %, natomiast tamci studenci to chłopaki. Dlatego relacje były dobre (śmiech).