W połowie drogi między Lublinem a Zamościem leży mała miejscowość Łopiennik. Tu wszystko się zaczęło. Najpierw dzieciństwo i młodość, potem trudne lata okupacji, a w końcu kapłaństwo.
Wracając myślą do swojego dzieciństwa, abp Bolesław wspomina rodzinny Łopiennik jako miejsce nadzwyczajne. Krajobraz był piękny, młody chłopak zapamiętał główną drogę, którą jechało się do Lublina i szkołę zbudowaną z czerwonej cegły. Z tą szkołą łączą się wspomnienia szczególne. Tak się zdarzyło, że w rodzinnym domu Pylaków mieściły się dwie klasy, które przez wiele lat dzierżawiła placówka. – To dlatego nauczyłem się czytać, zanim poszedłem do szkoły. Jako mały brzdąc podpatrywałem dzieci uczące się u nas w domu – opowiada abp Bolesław. Tak mały Bolek zaraził się pasją czytania, w której nie przeszkadzały mu zajęcia gospodarskie, jak na przykład pasienie krów.
Dom rodzinny
– Bardzo ciepło wspominam swój dom, choć czasami bywało trudno. Głodu w nim nie było, ale liczył się każdy grosz. Ojciec był niezmiernie pracowitym człowiekiem. Potrafił wszystko zrobić i miał swój warsztat stolarski – wspomina biskup. W pamięci jubilata szczególnie wyryła się postawa ojca podczas wojny. Nocą wynosił chleb Żydom, którzy ukrywali się w lesie, pomimo że ta pomoc mogła kosztować życie całej rodziny. Zapytany o matkę, przyznaje ze wzruszeniem, że o niej może mówić tylko na kolanach. – Była to prosta kobieta, roztropna mądrością Bożą, którą czerpała z modlitwy różańcowej, żyjąca życiem rodziny. W stosunku do nas, dzieci, była względnie liberalna, ale pamiętam też sytuację, gdy wiedziała, że pewne zaproszenie na zabawę może być dla mnie szkodliwe, więc powiedziała twardo: „Bolek, nie pójdziesz”. Wiedziałem też, że w dzieciństwie ofiarowała mnie Matce Bożej – opowiada arcybiskup senior.
Opatrznościowa interwencja
Umiłowanie literatury wiązało się z pragnieniem zdobywania wiedzy, dlatego jednym z najtrudniejszych dni w życiu młodego Bolesława był ten, gdy ojciec przywołał go i powiedział ze smutkiem: „Synu, nie stać mnie na opłacanie twojej dalszej nauki”. Późniejszy arcybiskup miał wtedy ukończoną szóstą klasę i zdany egzamin do gimnazjum w Krasnymstawie. – Rozumiałem decyzję rodziców, wiedziałem, jak ciężko pracują. Po rozmowie z ojcem wyszedłem za stodołę i, choć nigdy nie płakałem, łzy pociekły mi po twarzy – wspomina. Opatrzność Boża czuwała jednak nad młodym człowiekiem. Na wakacje przyjechała jego siostra, która mieszkała na Śląsku u stryjka, i czuła się tam bardzo osamotniona. Stryj zadecydował więc krótko: „Zabieram i Bolka”. Tak losy późniejszego kapłana związały się z Tarnowskimi Górami, gdzie spędził 5 lat. – Był to ważny okres w moim życiu. Pierwszy raz wyrwałem się z lubelskiej wsi, podróżowałem pociągiem wśród nowych ludzi i w warunkach tak bardzo odbiegających od dotychczasowego życia – opowiada.
Ty jesteś nasz
Nie był to jednak na początku czas łatwy. Dokuczliwa była niechęć ze strony kolegów, którzy przybyszy spoza Śląska traktowali ostrożnie. Po pół roku jednak odnalazł tam swoje miejsce i usłyszał zaszczytne słowa: „Ty jesteś nasz”. Uznanie uzyskał jako kolega i korepetytor, który swoją wiedzą dzielił się z innymi, zarabiając przy okazji na swoje utrzymanie, gdyż z domu rodzinnego na wsparcie nie mógł liczyć. W gimnazjum na Śląsku odbył także przeszkolenie wojskowe i – jak większość kolegów – po maturze planował odsłużyć wojsko. Na razie jednak były wakacje 1939 roku. Jak się okazało, ostatnie przed wojną. Okres okupacji to lata „ugorowania” intelektualnego i ustawiczna troska o przetrwanie. W tym czasie Bolesław chwytał się różnych prac, które mogły uchronić go przed wywiezieniem do Niemiec. Był m.in. cieślą i plantatorem tytoniu. W każdej wolnej chwili uczył się języka niemieckiego z samouczka, który zawsze miał przy sobie. Ta znajomość umożliwiła mu zatrudnienie w Urzędzie Gminy w Łopienniku. Równocześnie wstąpił do Batalionów Chłopskich, przyjmując pseudonim „Kalina”. W jego sercu pozostawała jednak nieustająca tęsknota. W końcu zdecydował się wstąpić do lubelskiego seminarium. W listopadzie 1943 roku, w towarzystwie ks. Franciszka Sysy, wyruszył do Krężnicy Jarej, gdzie wtedy mieściło się lubelskie seminarium. – Jechałem własnymi końmi, gdyż innego środka lokomocji wtedy nie było. Droga wiodła przez Lublin, okazało się jednak, że jest zamknięta. Słychać było ustawiczne strzały. Później dowiedziałem się, że to Niemcy rozstrzeliwali wtedy ponad 18 tys. Żydów... – wspomina.