Jechaliśmy tam na koszt Księdza Kardynała. Od 1958 r., kiedy został biskupem, nie pobierał on pensji na KUL. Była ona rozdzielana jako stypendium między studentów.
Z licznych wspomnień o kard. Karolu Wojtyle chcę się zatrzymać na jednym: na seminariach, na które zapraszał kilka razy w roku do Krakowa nas, studentów filozofii KUL, uczestniczących w seminarium etyki prowadzonym w Uniwersytecie, z upoważnienia Kardynała, przez Księdza doktora, a potem docenta i profesora, Tadeusza Stycznia SDS.
Jechaliśmy tam na koszt Księdza Kardynała. Od 1958 r., kiedy został biskupem, nie pobierał on pensji na KUL. Była ona rozdzielana jako stypendium między studentów. Ale pensje wakacyjne służyły właśnie m.in. finansowaniu naszych wypraw do Krakowa, do pałacu Księdza Kardynała, przy ul. Franciszkańskiej 3. Zapraszał nas w ramach swojej tzw. „dniówki”, czyli jednego dnia w miesiącu, kiedy – wolny od swych zwykłych biskupich zajęć – mógł poświęcić czas na odpoczynek. Dla niego prowadzenie dwudniowego seminarium etyki (w piątek i w sobotę po południu) było właśnie wypoczynkiem. Tak pasjonował się pracą naukową, tak lubił rozmawiać o ważnych sprawach w zakresie etyki i teologii moralnej, że po bardzo pracowitych i sumiennie realizowanych pracach duszpasterskich chciał spotkać się z nami i kontynuować swą pasję badawczą, nas w nią wciągając.
Te seminaria, to nie były typowe półtoragodzinne naukowe sesje, które wpisane są w program uniwersyteckich studiów. Seminaria w Krakowie zajmowały ok. 4-5 godzin każdego dnia. Myśmy przygotowywali swego rodzaju prasówkę: referowaliśmy publikacje, jakie się w ostatnim czasie ukazały – a on odnotowywał sobie pozycje, które chciał sam przeczytać, poprzestając na przyjęciu informacji o pozostałych. Przedstawialiśmy też nasze referaty, a on w tym czasie podpisywał jakieś listy. Za pierwszym razem – a było to w 1967 r., kiedy jako student trzeciego roku, uczestniczyłem w proseminarium etyki – trochę mnie to dziwiło. Podejrzewałem, że nie bardzo nas słucha. Nie wiedziałem jeszcze, jak podzielną miał uwagę. Przekonałem się o tym, gdy po serii naszych referatów i sprawozdań otwierał dyskusję. Zaczynał od sakramentalnego pytania „Quid vobis videtur?, Co o tym sądzicie?” – po czym podsumowywał dotychczasowy bieg refleksji. I to jak podsumowywał! Potrafił wydobyć istotne wątki naszych referatów i innych wypowiedzi, wskazywał na najważniejsze kwestie i sugerował przebieg dalszej refleksji. Dyskutowaliśmy więc dalej, a on wracał do swych listów, ale ja już wiedziałem, że zarazem uważnie nas słucha.
W pewnym momencie zabrałem głos. Nie pamiętam, o czym mówiłem. Pamiętam natomiast, że gdy podniósł wzrok i spojrzał na mnie – ja na chwilę zamilkłem. Takie było skupienie uwagi w tym wzroku, tak intensywne oczekiwanie na to, co mam do powiedzenia, że zdałem sobie sprawę z tego, że moja wypowiedź na tak wielką uwagę po prostu nie zasługuje. Coś tam dalej mówiłem, ale zapamiętałem sobie, że trzeba mieć naprawdę coś ważnego do powiedzenia, by jego czas i uwagę absorbować.
Pamiętam szereg tematów tych seminariów, a także spacerów w mniejszym gronie, w trakcie których najpierw omawiane były niektóre zagadnienia aktualne we współczesnym dyskursie etycznym i teologicznym, a potem Kardynał brał różaniec do ręki i dalszy ciąg spaceru to była modlitwa. On się modlił, nam zaś cóż innego pozostawało? I pozostało w mej pamięci to, jak jego refleksja naukowa prowadziła go w naturalny sposób do otwarcia na Boga, do powierzenia Bogu tych kwestii, o których była dotąd mowa, a które dopiero w Bogu znaleźć mogą swe pełne rozwiązanie.
Czy uczył nas wolności? Tak, ale nie przez proste i czasem dość powierzchowne zachęty do formułowania swobodnych wypowiedzi. Raczej przez pragnienie wydobycia z każdego stanowiska, nawet pozornie jawnie przeciwnego własnym poglądom, tego, co w nich cenne, co warte uwagi. Nie akceptował sprowadzania całej moralności do sfery uczuć, jak chciał David Hume – ale dostrzegł i docenił jego zamysł budowania etyki na doświadczalnym, empirycznym gruncie. Nie akceptował Immanuela Kanta próby sprowadzania moralnej wartości czynu do nastawienia woli jego sprawcy – ale dostrzegł wielką wartość budowania prawości woli oraz dostrzeżenia w człowieku tej godności istoty rozumnej, która każe traktować go zawsze jako cel działań ku niemu skierowanych. Nie godził się z Maxem Schelerem, gdy chciał on oderwać wartość moralną od czynów osoby – ale podziwiał i rozwijał jego wnikliwe analizy ludzkiej świadomości.