Andrzej i Agnieszka są małżeństwem od 26 lat. Mają cztery dorosłe córki i doświadczenie, że gdyby nie Boże miłosierdzie, problemy mogłyby ich przygnieść, a rodzina się rozpaść.
Dobrze pamięta tamtą chwilę, kiedy miłosierdzie Boże stało się bardzo realne. Jego siostrzenica ciężko zachorowała. Krwiak w mózgu wymagał poważnej operacji. Cała rodzina bardzo to przeżywała.
– Ja też, choć wiadomo, gdyby to było moje dziecko przeżywałbym jeszcze bardziej. Mama jednak poprosiła mnie, bym zawiózł ją do szpitala. Nie było problemu, jak stałem wsiadłem w samochód i pojechaliśmy. Zobaczyłem siostrzenicę półprzytomną, gdy wieziono ją na salę operacyjną. Spojrzałem na moich bliskich i byłem świadomy wielkiego lęku o życie dziewczyny i naszej bezradności. Wtedy stanął mi przed oczami Jezus Miłosierny i zacząłem w sercu wołać, by uratował to dziecko, a ja już nigdy nie zapalę papierosa. Operacja się udała, siostrzenica wyzdrowiała. Dziś jest dorosła, wyszła za mąż, spodziewa się dziecka. Ja od tamtej pory nie palę. Bóg nie tylko ją uratował, ale i mnie. Kto wie, co byłoby z moim zdrowiem jakbym palił cały czas? Przede wszystkim jednak dotarło do mnie, że miłosierdzie Boże jest realne i że jak się go doświadcza, nie można zatrzymywać tego dla siebie – mówi.
Dlatego, gdy powstała diakonia miłosierdzia Ruchu Światło–Życie, zaangażowali się w jej działalność.
– Świadomość, że miłosierny Bóg czuwa nad nami, nie pozwoliła nam być obojętnymi. Sami rzuciliśmy się w Jego ramiona, kiedy przyszły problemy z naszymi własnymi dziećmi. Było ciężko, łącznie z tym, że jedna z córek próbowała się otruć. Bez Boga nasza rodzina by nie przetrwała – mówią małżonkowie.
Jak żyć miłosierdziem Bożym, uczą się cały czas.
– Są takie chwile, że nie wiadomo, skąd człowiek nabiera odwagi, by podejść do kogoś obcego porozmawiać, spojrzeć mu w oczy. To też owoce bycia członkiem diakonii miłosierdzia, gdzie uczę się, że nie zawsze chodzi o to, by biednemu dać pieniądze, ale przede wszystkim o to, by zobaczyć w nim człowieka i okazać szacunek – mówi Andrzej.
Któregoś dnia robił zakupy w miejscowym sklepie, pod którym z piwem zawsze wystaje kilku panów. Wszyscy są miejscowi i z Andrzejem znajdą się od dziecka. Nie mieli więc problemów, by podchodzić i prosić, by dał im 2 zł na piwno.
– Zwykle dawałem, ale tamtego dnia, gdy podszedł do mnie mój bliski kolega z podwórka i zapytał, czy mam 2 złote, powiedziałem, że mam, ale nie dam. Popatrzył na mnie i zapytał dlaczego? Powiedziałem wtedy do niego: „Krzychu znamy się całe życie i muszę ci powiedzieć, że zależy mi na tobie. Dlatego nie dam ci pieniędzy, bo kupisz alkohol, napijesz się, wrócisz do domu, narozrabiasz, może twoi bliscy będą płakać z tego powodu. Nie chcę mieć udziału w tym grzechu, ale jeśli chcesz pogadać, zawsze może do mnie przyjść”. Przyglądał mi się w milczeniu i odszedł. Jakiś czas później spotkałem go idącego drogą. Mówię: cześć, co słychać?, a on mi na to, że dziękuje, że nikt z nim wcześniej tak nie rozmawiał. Nie przestał pić, ale mnie nie prosi o pieniądze i mam nadzieję, że jakieś ziarno zasiane podczas tamtej chwili może kiedyś wyda owoc – mówi Andrzej.