Ta poetyka zgrzebnej mowy, ubogiej formy i pokornego szukania dróg do boskiego spotkania słowa z życiem wydała już najwspanialsze owoce, sytuując polską poezję na szczytach europejskich zdobyczy literackich. Tak, ta właśnie współczesna poezja, mówiąca szeptem lub co najwyżej głosem wydobywającym się ze ściśniętego gardła...
Zaczynam raczej nietypowo w złożonych okolicznościach pisarskich - od przywołania wrażeń z lektury wierszy Alfreda Marka Wierzbickiego w ostatniej „Więzi” (lato 2019). Przepraszam obu autorów, a szczególnie tego, o którym zamierzałem pisać, że pierwszeństwo daję cytatowi z innego poety. Ale to konsekwencja niespodziewanego sąsiedztwa dwu wypowiedzi: quasi-wywiadu z ks. Andrzejem Lutrem (autentycznym), z ks. Maciejem N. (kontaminacją różnych „maciejów”) z wierszami Wierzbickiego w tej samej, jakże ważnej i ciekawej „Więzi”. A oto powód jeszcze bardziej konkretny:
Na jesieni tego samego roku babcia płakała,
gdy zastrzelono prezydenta Ameryki.
[…]
Babcia wykrzykiwała: co za podła nienawiść!
– A co to znaczy nienawiść?
– Tego dziecko nie zrozumiesz,
ja też nie rozumiem i dlatego płaczę.
Rok 1962
Przywołałem ten fragment z garści mądrych i smutnych wierszy mojego przyjaciela Alfreda Marka, bo sam nastrój dopominał się o taką jego rolę – niczym basso continuo – w lekturze nowego (trzeciego) tomu poezji Rafała Jakuba Pastwy. Autor zbioru "Ipilimumab", duchowny katolicki, urodził się w 1980 r. w Opolu Lubelskim. Poeta, absolwent studiów magisterskich i doktor teologii Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, studiował biblistykę u ks. prof. Henryka Witczyka i bioetykę u ks. prof. Józefa Wróbla, w tej ostatniej dyscyplinie uzyskał doktorat na KUL-u; obecnie dziennikarz i kierownik lubelskiej redakcji „Gościa Niedzielnego”. Ma w dorobku kilka pozycji książkowych, w tym trzy literackie: "Razem z mamą" (2009), "Za drugą bramą" (2010), "Pokój mojej samotności" (2011).
Ale co wspólnego mają wiersze Rafała Jakuba Pastwy z wieloletnim i wielotomowym dorobkiem poetyckim Alfreda Marka? Jak myślę, obu poetów łączy nie tylko ton pewnej melancholii lirycznej, a nawet od czasu do czasu dochodzące do głosu rozgoryczenie, których źródła są – jak sądzę – dość bliskie, a to przede wszystkim pewien rodzaj rozczarowania czy zawodu, jaki niesie najwspółcześniejsza współczesność, a w tym specjalnie uderzające dążenie do ascezy w zakresie publicznej ekspresji tego stanu ducha; co może być pochodną dojrzałego obcowania z „tu i teraz” – swoim i bliźnich. W konsekwencji otrzymujemy wypowiedzi prawie „bezbarwne”, nie pozwalające dojść do głosu konwencjonalnym „poetyzmom”.
Kto będzie potępiony?
Kiedy i za jakie grzechy?
Nie zajmuje się tym Bóg
od tego są przecież ludzie
kto to wie, 26
Autor "Ipilimubabu" sięga po exempla wprost z najbliższego otoczenia, te – na wyciągnięcie ręki – jak tu np.:
jestem niewidzialną częścią świata
dla świata ważny na chwilę
wyrosłem, 33
Ten dystych-nie-dystych, ta notatka, „zanota” (jakby może powiedział Białoszewski), to jakby przypadkowy ślad doświadczeń, które spadają na człowieka, sfruwają na czoło poety niczym głodne ptaki i każą z nieustępliwym krakaniem zanotować się, zapisać się na tablicach jego życia, nakarmić jego odnalezionym czy zaledwie przeczutym sensem jako doświadczeniem osobistym, ale też doświadczeniem nas wszystkich. Oto „migawka” "Mostaru":
Można odbudować wszystko
Ulice dom nawet most i miasto
Ale życia nie da się przywrócić
Piotr usłyszał te mniej więcej słowa
Ja tak napisałem
Mostar, 23
Pozwólcie, że znów na chwilę odejdę od lektury "Ipilimumabu" – co za tytuł! Gdybym nie wiedział, że to silny środek farmakologiczny, stosowany w leczeniu trudnych przypadków nowotworów, a nasz poeta dobrze się na tym zna, bo przecież jest nawet autorem wykładów i pogadanek z zakresu profilaktyki nowotworowej (jest też założycielem fundacji na rzecz osób dotkniętych tą chorobą), to myślałbym może, że to poetycki neologizm, wymyślony, żeby zatrzymać naszą rozpędzoną i rozproszoną uwagę choćby na moment.
Wrócę jeszcze do „letniej” (a jakże „gorącej”) najnowszej „Więzi”. W cytowanym tu już numerze natykam się na bardzo ważną rozmowę z profesorem socjologii Anną Gizą-Poleszczuk, również intrygująco zatytułowaną: "Mistrzowie średniej wielkości". Jej wypowiedzi odnoszą się jak najbardziej do nas, do nas wszystkich, a nawet do naszych ojców i praojców. Pani Giza-Poleszczuk próbuje opisać i przybliżyć nam „naszą miarę”, miarę niejako przyrodzoną, i wyzwolić tym samym od zabójczego kompleksu „urojonej wielkości”, jak o tym co raz się boleśnie przekonujemy. Wielkości wydymanej ponad nasze możliwości jako zbiorowości społecznej, ponad nasze faktyczne możliwości „wytwórcze” i organizacyjne i przede wszystkim ponad nasze słuszne potrzeby! Przywołała tu m.in. przykład japońskiego pianisty, który „żeby lepiej grać Chopina, nauczył się mówić po polsku”. Na pytanie dziennikarza: „Co takiego jest w tym Chopinie, że wart był aż takich wysiłków”, odpowiedział artysta: „Wie pan, wziąć orkiestrę, gdzie jest dużo blachy […] i zrobić z tego złożoną strukturalnie muzykę, to nie jest wielka sztuka. Ale wziąć jeden fortepian i wydobyć z niego coś tak wielopłaszczyznowego, subtelnego i formalnie wysublimowanego – to trzeba być geniuszem”. I pani profesor wyciąga z tego komplementu wobec Chopina, którego przecież sami uwielbiamy, wniosek i naukę dla nas wszystkich, dla współczesnych Polaków: „Tak, to jest coś specyficznego dla Polski, my od niepamiętnych czasów mamy tylko fortepian” (s. 18).