Nie przestajemy Bogu dziękować za to, że mimo naszych upartych charakterów, dziwnych pomysłów, a nawet awantur, podczas których leciały z trzaskiem talerze, Bóg nie pozwolił się rozpaść naszej rodzinie.
Beata i Piotr są małżeństwem od 26 lat. Mają dziewięcioro dzieci: Symeona, Beniamina, Esterę, Natana, Salomeę, Rafaela, Joachima, Nikodema i Joela. Najstarsi są już dorośli.
– Każde z tych dzieci jest cudem, każde też nosi imię kogoś, kogo historia biblijna w danym czasie najbardziej odpowiadała naszej sytuacji życiowej. Dziś, gdy patrzymy z perspektywy lat naszego małżeństwa, nie przestajemy Bogu dziękować za to, że mimo naszych upartych charakterów, dziwnych pomysłów, a nawet awantur, podczas których leciały z trzaskiem talerze i kubki, nie pozwolił się rozpaść naszej rodzinie i nieustannie dawał nam znaki swojej obecności – mówią Beata i Piotr Pakułowie.
Do tego momentu dziękczynienia prowadziła ich jednak kręta droga. Beata od zawsze była artystką. Marzyła by zostać mimem, grała w teatrze pantomimy, doskonale czuła się na scenie. Do tego lubiła ładne rzeczy, które niemal mimochodem wychodziły spod jej rąk. Obrazy, dekoracje, stroiki powstawały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Piotrek natomiast należał do mężczyzn twardo stąpających po ziemi. Miał w sobie pasje elektronika, potrafił naprawić niemal wszystko, sztuką nie bardzo się zajmował. Gdy jako młodzi ludzie poznali się i zakochali w sobie, gotowi byli przenosić góry, by stworzyć rodzinę. Jak jednak znaleźć kompromis przy różnych charakterach, upodobaniach i oczekiwaniach?
Beata i Piotr Pakułowie.– Już wtedy intuicyjnie czuliśmy, że sami nie damy rady. Szukaliśmy czegoś, na czym będziemy mogli się oprzeć. Ja wówczas chodziłam do szkoły wieczorowej, gdzie poznałam dziewczynę, która wyróżniała się spośród nas wszystkich. Mimo różnych życiowych trudności, jakie ją spotykały, miała w sobie tyle radości i entuzjazmu, że patrzyłam na nią z podziwem. Czuło się, że ma jakąś moc niedostępną dla nas. To ona zaprosiła mnie kiedyś na katechezy Drogi Neokatechumenalnej na Poczekajkę, a że byłam już wtedy zakochana w Piotrku i chciałam z nim spędzać jak najwięcej czasu poszliśmy razem – opowiada Beata.
Nie zrażało ich, że spotkania są na drugim końcu miasta.
– Jak człowiek jest zakochany, może dużo więcej niż w innych okolicznościach. Beata czasem pilnowała dzieci jednego z małżeństw zaangażowanych we wspólnotę i opowiadała mi o nich, że czasami, jak tam przychodziła, czuć było, że w domu jest gęsta atmosfera, a mimo to ci ludzie szli na spotkania Neokatechumenatu, po których wracali radośni, jakby nic się nie wydarzyło zaledwie kilka godzin wcześniej. To dawało nam do myślenia, że na tych spotkaniach musi się dziać coś wyjątkowego, co daje jedność ich małżeństwu. Też tak chcieliśmy, choć ja z jakoś szczególnie religijnego domu nie pochodziłem – mówi Piotr.
Młodzi się pobrali. Zamieszkali z rodzicami Beaty.
– To nie było dobre dla młodego, niedojrzałego małżeństwa. Postanowiliśmy, jak słyszeliśmy na katechezach, zaufać Bogu i wbrew kalkulacjom wynająć mieszkanie. Tylko ja pracowałem i ponad połowa moich wówczas skromnych zarobków szła na opłaty. Po ludzku nie powinno nam wystarczyć pieniędzy na życie, a jednak jakimś cudem niczego, co potrzebne, nam nie brakowało. Gdy nie mieliśmy już pieniędzy na jedzenie, nie wiadomo skąd przychodził ktoś z naszej wspólnoty, bo robił zakupy i pomyślał, że coś tam się nam przyda i to przynosił. Innym razem rodzice przywozili masę pierogów. Nikt z nich nie wiedział, że nam tego czy tamtego brakuje. To mógł wiedzieć tylko Pan Bóg, który posługiwał się ludźmi – mówią małżonkowie.