Kazimierz Dolny z malowniczo płynącą Wisłą, brukowanym rynkiem i - co najważniejsze - kościołem, do którego od wczesnych lat biegał Karol, stał się miejscem jego wzrastania nie tylko jako młodego człowieka, ale i przyszłego kapłana.
Rodzice i koledzy zaskoczeni byli decyzją Karola, ale nie przeciwstawiali się jej.
– Egzaminy na KUL, bo trzeba było je zda,ć by się dostać się do seminarium, były wcześniej niż na inne uczelnie. Wraz ze mną na pierwszy rok przyjęto 40 osób. Kiedy było wiadomo, że się dostałem, rodzice sprzedali jedyną jałówkę, jaką ojciec dostał wcześniej od swojej mamy, by mnie wywianować. Kupiono mi lepszą pościel, jakieś osobiste rzeczy i wraz z księdzem z mojej parafii wyruszyłem do Lublina. Pamiętam, że wtedy w kiosku kupił mi pierwszą maszynkę do golenia, pomógł napełnić siennik słomą, co robił każdy nowo przyjęty i tak mnie zostawił – wspomina kapłan.
Wówczas seminarium wyglądało całkiem inaczej niż dziś. Były sale wieloosobowe, regulamin, który zabraniał np. wychodzenia do miasta bez pozwolenia, czy pozwalał na kontrolowanie korespondencji. – Ja bardzo poważnie potraktowałem to wszystko. Myślałem, że skoro zdecydowałem się oddać życie Panu Bogu, to nie ma żadnego kombinowania. Jeśli musiałem nawet na chwilę wyskoczyć po coś do kiosku, to zawsze mówiłem o tym przełożonym, a jeśli pisałem jakiś list, zostawiałem otwartą kopertę, jeśli któryś z wychowawców chciałby przeczytać – mówi ks. Karol.
Jako diakon pomagał bp. Piotrowi Kałwie, jeżdżąc z nim na wizytacje różnych parafii. – Wówczas jeszcze bardziej poznałem różnych kapłanów i parafie, kiedy więc po święceniach trafiłem do Kazimierzówki jako młody wikary, zabrałem się do pracy. Warto podkreślić, że w 1961 r., kiedy to zacząłem swoją pracę kapłańską, Kazimierzówka była jedynym kościołem dla całego miasta Świdnik, które według władz miało być modelowym miastem bez Boga i kościoła. Wiadomo, że to była teoria, że większość ludzi, nie bacząc na odległość, przychodziła do kościoła w Kazmierzówce i tam posyłała dzieci na katechezę. Pracy było tak dużo, że zaczynałem rano, a kończyłem późnym wieczorem. Nikt jednak nie narzekał. Z zapałem głosiliśmy słowo Boże, którego ludzie byli bardzo spragnieni – wspomina ks. Serkis.
Potem przyszły kolejne parafie, a także studia z filozofii przyrody na KUL. – Łączyłem to studiowanie z nauczaniem katechezy. Jakoś tak się składało, że nauka religii i posługa ludziom zawsze były na pierwszym planie, więc w końcu nie napisałem pracy magisterskiej z filozofii i wróciłem do pracy w parafiach – mówi ks. Karol.
Aktywność księdza sprawiała, że niejednokrotnie odwiedzali go panowie z SB, którzy na różne sposoby chcieli zwerbować kapłana. – To były trudne czasy. Nachodzili mnie o różnych porach, proponując a to koniak, a to pieniądze, a to przedstawiając korzyści płynące ze współpracy... Byłem dla nich zwykle grzeczny, ale stanowczo odmawiałem przyjęcia propozycji. Wzywano mnie na posterunek w celu składania wyjaśnień. Pierwszy raz wezwano mnie, gdy tylko wstąpiłem do seminarium i przyjechałem na Boże Narodzenie do domu. Potem, jako księdzu, wielokrotnie utrudniano mi życie. Wówczas na własnej skórze doświadczyłem prawdziwości słów z Ewangelii, by nie troszczyć się o to, co mam mówić, bo Duch Święty przyjdzie mi z pomocą. Tak było, że słowa się same znajdowały, a ja jakoś wychodziłem z opresji – podkreśla kapłan.
Po latach pracy jako wikariusz został administratorem parafii w Abramowie, a w końcu proboszczem w Mełgwi, gdzie pracował do emerytury. – Moje kapłaństwo kształtowała wiara i niezwykli ludzie, jacy w tym czasie posługiwali w kościele, poczynając od papieży i Soboru Watykańskiego II, poprzez Prymasa Tysiąclecia, na Janie Pawle II skończywszy. Ich nauczanie było dla mnie zawsze światłem i drogowskazem, a umiłowanie Eucharystii i modlitwa codziennym pokarmem. Najwyższemu Bogu przez Niepokalane Serce Maryi składam dziękczynienie, za życie, chrzest i kapłaństwo – podkreśla ks. Karol Serkis.