Historia ich wspólnego życia wiodła krętymi ścieżkami. Gdyby nie spotkali Jezusa, pewnie dziś nie byliby razem. Beata i Stanisław Hołowieccy mówią wprost, że bez Bożej pomocy alkohol pokonałby ich rodzinę.
I Bóg działał. Stanisław zaczął zdawać sobie sprawę ze swojej słabości i grzeszności. Próbował szukać ratunku i nieustannie do Pana Boga wołał. Katechista ze wspólnoty powiedział mu, żeby jak najczęściej modlił się przed Najświętszym Sakramentem i przystępował do sakramentu pojednania. Jak trzeba, to nawet codziennie.
– Kiedy stajesz przed Panem, to jakbyś był na słońcu. Nie musisz nic robić, a ono i tak opala ci skórę – tłumaczył. – Chodziłem więc na adorację do różnych kościołów w Lublinie i wołałem „Panie Jezu Chryste, ulituj się nade mną, grzesznikiem!”. Pamiętam, jak kiedyś poszedłem się modlić do pustego kościoła i w rozpaczy wołałem, by Pan pokazał mi, co mam robić. W pewnym momencie usiedli przede mną jacyś ludzie. Rozpoznałem w nich moich znajomych z AA. Odkąd zacząłem chodzić do kościoła, odrzuciłem zasady AA. Zrozumiałem wtedy, że muszę tam wrócić i pojednać się z moją historią. To był bardzo ważny krok do trzeźwości. Potem pojechałem z nimi do Częstochowy. Tam przed obrazem Matki Bożej poczułem, jakby strzała przeszyła moje serce i usłyszałem w duszy głos „synu odpuszczają ci się twoje grzechy”. Płakałem jak dziecko – mówi.
Kiedy Beata i Stanisław weszli do wspólnoty neokatechumenalnej, spodziewali się przede wszystkim pomocy w walce z chorobą alkoholową. Okazało się jednak, że dostali dużo więcej.
– Dziś wiemy, że potrzebowaliśmy kogoś, kto uwolniłby nas z naszych lęków i grzechów, a nie wiedzieliśmy, że taką moc ma Chrystus, i że może On działać dzisiaj w naszym życiu. Myśleliśmy, że Kościół jest tylko dla pobożnych. Tymczasem na katechezach dowiedzieliśmy się, że Kościół jest przede wszystkim dla nas grzeszników i że Jezus zmartwychwstały pokonał wszelkie ciemności i daje nam światło na dalsze życie. Dla nas to było odkrycie i rewolucja – mówią małżonkowie.
ich życie zaczęło się zmieniać. Każdego dnia uczyli się zaufania Bożej Opatrzności i doświadczali, jak Pan Bóg ich prowadzi.
– Kiedy nasza młodsza córka miała 8 lat, żona zaszła w ciążę. Miało się urodzić nasze trzecie dziecko. Wcześniej przez wiele lat byłem przeciwnikiem rodzin wielodzietnych. Śmiałem się z takich ludzi i mówiłem o nich „dziecioroby”, nie rozumiałem, jaką wartość ma życie. Gdyby wtedy ktoś mi powiedział, że sam będę miał ośmioro dzieci, wyśmiałbym go. Dziś oboje z żoną wiemy, że dzieci to nasz skarb. Nic z tej ziemi nie zabierzemy ze sobą do życia wiecznego, ale kiedyś z nami będą tam nasze dzieci.
– Nie znaczy to wcale, że jesteśmy już tacy święci – dodaje Beata. – Dalej potrzebujemy nawrócenia. Wciąż się kłócimy, mamy swoje problemy, zupełnie inaczej je jednak rozwiązujemy. Nasze dzieci wiedzą, że nawet jeśli w domu wybucha awantura, to rodzice się pogodzą, a jeśli jesteśmy oporni, to same nas do zgody zachęcają.
Beata i Stanisław nie przestają Bogu dziękować za wszystko co się w ich życiu wydarzyło. Wiedzą, że gdyby ich historia nie była trudna, może nigdy by Pana Boga nie spotkali. To jacy są dzisiaj, to nie ich zasługa, ale łaska.