Najpierw był mały stolik turystyczny, termosy z herbatą i kanapki. Wszystko jednak szybko się skończyło, a potrzebujących wciąż przybywało. Parafianie z Markuszowa wiedzieli, że nie mogą zostawić ich bez pomocy.
Wojna w Ukrainie trwała od czterech dni. Fala uchodźców nabierała rozmachu.
Na wysokości Markuszowa przy trasie znajduje się jedno z Miejsc Obsługi Pasażerów ze stacją paliw i restauracją. Dla wielu podróżujących to pierwsze miejsce od granicy z Ukrainą, gdzie można zatrzymać się nieco dłużej, skorzystać z toalety, coś zjeść. Tędy jedzie wiele autokarów z uciekinierami z terenów wojennych. Często nie mają oni pieniędzy, cały swój dobytek spakowany do jednej torby czy reklamówki, a zdarzają się też tacy, którzy jadą bez niczego, nawet bez butów.
Pierwszej niedzieli wojny, proboszcz markuszowskiej parafii ks. Maciej, zaproponował swoim parafialnym by pojechać na pobliski MOP z herbatą i kanapkami. Odzew był natychmiastowy i spontaniczny. Kilkoro parafian zrobiło herbatę w termosy, przygotowało kanapki i pojechali. Mieli ze sobą mały stolik turystyczny, który rozłożyli na pasie zieleni na parkingu.
– To był odruch serca. Zaczęliśmy dzwonić do sąsiadów i znajomych, czy mają chleb, z którego można by zrobić kanapki. Była niedziela. Sklepy zamknięte. Nikt nie był na taką akcję gotowy. Udało się przygotować trochę jedzenia, więc pojechaliśmy – opowiada pan Sławomir.
Szybko okazało się, że na miejscu trzeba było na bieżąco przygotowywać kolejne kanapki. Niemal co chwilę podjeżdżał autobus z uchodźcami, a ludzie nie wiedzieli, co ze sobą zrobić, gdzie pójść, jak się zachować. Początkowo nie chcieli nic brać, byli przekonani, że trzeba za to zapłacić. Kiedy im wytłumaczono, że to bez pieniędzy ze łzami w oczach przyjmowali jedzenie.
– Autokarów z ludźmi było tyle, że szybko skończyły się rzeczy, które mieliśmy. Cały czas ktoś dzwonił do znajomych, by rozmrażać chleb, jak ktoś ma i przywozić na stację, nieustannie potrzebna była gorąca woda na herbatę i kawę. Widząc, co się dzieje pracownicy restauracji i stacji benzynowej zaproponowali swoją pomoc. Były tam dwa czajniki elektryczne, które pracowały non stop. Widzieliśmy jednak, że to za mało – mówi pan Sławomir.
MOP Markuszów stał się jednym z miejsc, gdzie Ukraińcy mogą otrzymać pierwszą pomoc po polskiej stronie.- Nie byliśmy przygotowani na tą sytuację. Miała to być jednorazowa akcja. Nie mogliśmy się jednak spakować i wrócić do domu. Ciągle przybywało nowych ludzi będących w potrzebie. Postanowiliśmy zostać. Przez całą noc niespodziewanie ktoś przywoził potrzebne rzeczy. Wieść o konieczności pomocy szybko się rozeszła po okolicznych domach i miejscowościach. Ludzie spontanicznie przywozili to co mieli do jedzenia. Chcieli się dzielić. Czuli ogromną potrzebę pomagania. – Bałam się, że zaraz ktoś nas z tego MOP-u wyrzuci. Powie, że nie możemy tu stać. Kiedy podjechała policja, pomyślałam, że to koniec naszej działalności, a panowie zapytali, jak mogą nam pomóc. To było coś niesamowitego – mówi pani Irena.
Nadszedł poniedziałek rano i trzeba było pójść do pracy, ale znaleźli się następni ludzie, którzy przejęli dyżur.