Najpierw był mały stolik turystyczny, termosy z herbatą i kanapki. Wszystko jednak szybko się skończyło, a potrzebujących wciąż przybywało. Parafianie z Markuszowa wiedzieli, że nie mogą zostawić ich bez pomocy.
– Ta pierwsza noc i dzień były spontaniczne. Dyżurujący mieli odmrożone policzki, bo przecież to był luty i pogoda zimowa, zaczęliśmy więc zastanawiać się, jak to zorganizować. Ktoś przywiózł drugi stolik. Na plebanii był nieużywany namiot ogrodowy, który szybko został zagospodarowany, potem ktoś dostawił drugi, trzeci i kolejny. W namiotach trzeba było zainstalować oświetlenie. Potrzebne były przedłużacze. Konieczne okazało się profesjonalne przebudowanie sieci elektrycznej, żeby wszystkie urządzenia mogły bezpiecznie działać – opowiada ks. Maciej.
Dzięki otwartości i gorącym sercom akcja bardzo szybko rozrosła się i nabrała coraz większego zasięgu. Zaangażowali się ludzie dobrej woli z całej okolicy. Informacje o tym, co jest potrzebne na swoim Facebooku umieścił Urząd Gminy Markuszów. Powstała także specjalna facebookowa grupa informująca na bieżąco o potrzebach. Gmina udostępniła też telefon, pod który można było dzwonić, by zapisać się na dyżur wolontariacki. Sala widowiskowa domu kultury stała się magazynem ofiarowywanych przez ludzi rzeczy. Bardzo szybko w pobliskich miejscowościach powstały również zaplecza z zebranymi darami. Wystarczyła chwila, by ludzie zaczęli przywozić wszystko, co było potrzebne uciekinierom.
Telefon dzwonił cały czas niemal o każdej porze dnia i nocy. Pani Bożena, która go odbierała, nie mogła zostawić go ani na chwilę. Jedni chcieli zostać wolontariuszem i pomagać, inni pytali czego potrzeba lub gdzie przywieźć produkty. W końcu ktoś stworzył możliwość zapisywania się na dyżury on-line.
- Musiało to nabrać, jakiegoś kształtu żeby zapanować nad tym „pospolitym ruszeniem”, nie tylko wiernych z parafii Markuszów, ale ludzi z okolicy bliskiej i dalekiej. Jednej z pierwszych nocy, po apelu, że trzeba kanapek, odezwały się dziewczyny z Warszawy, że robią i przywiozą i rzeczywiście tak było. Teraz wolontariusze dyżurujący wpisują informacje na facebooku i w każdej chwili wiadomo, co konkretnie jest potrzebne – mówi pani Irena.
Chyba do końca życia zostaną w pamięci wolontariuszy obrazy ludzi i sytuacji z MOP.
– Wśród uchodźców, którzy się zatrzymali przy nas była kobieta, która podróżowała z dwójką dzieci i chorym na raka mężem, którego zabrała podczas bombardowania szpitala. Poruszona pomocą jaką oferowaliśmy, odważyła się zapytać, czy gdzieś w pobliżu jest miejsce, gdzie mogliby trochę odpocząć zanim ruszą dalej. Zacząłem się zastanawiać i dzwonić do znajomych. Jeden z telefonów wykonałem do pani Teresy. Bez wahania zaproponowała, że przyjmie uciekinierów. Kiedy ich do niej zawiozłem, kobieta zobaczyła kościół i zapytała, czy może wejść się pomodlić choć jest prawosławna. Powiedziałem, że tak i zaprowadziłem ją do wejścia. Podeszła wraz z dziećmi do ołtarza i krzyżem położyła się na podłodze dziękując Bogu za ocalenie i za nas Polaków, którzy jej pomogliśmy. Patrzyłem na to i wzruszenie ściskało mi gardło – mówi pan Sławek.
Pani Irena pamięta, jak mały chłopiec podszedł do stolika, na którym wśród jedzenia były musy owocowe, zapytał czy może i wziął jeden. Za chwilę podszedł znowu i nieśmiało wziął drugi, potem kolejny. Było to jedzenie, jakiego od dawna nie miał. – W pamięci zostaną mi też ludzie, którzy wysiadali z autobusu w klapkach, w środku zimy, bo nic innego nie mieli, szczególnie jedna dziewczynka, która ubrana była w buty swojej mamy.