W tym roku kapucyni świętują jubileusz 300-lecia obecności w Lublinie. Wśród zakonników, którzy przez lata pracowali w naszym mieście są błogosławieni i kandydaci na ołtarze. Jednym z nich jest br. Kalikst Kłoczko.
Kiedy przychodzi jakieś trudne wydarzenie w ich życiu swoją modlitwę zaczynają od dziękowania i wołania o wstawiennictwo br. Kaliskta Kłoczki – przyjaciela, szefa w pracy, duchowego ojca, kandydata na ołtarze.
W życiu młodego Pawła Dutkiewicza nie wiodło się dobrze. Ojciec uzależniony od alkoholu nie poświęcał chłopcu czasu, nie był też wzorem. Jego uzależnienie doprowadziło do rozpadu rodziny, a to nie sprzyjało kształtowaniu wiary. Paweł więc o Pana Boga nie dbał, a o kościele, księżach i zakonnikach wypowiadał się, delikatnie mówiąc, źle. Sam nie wie, jak to możliwe, że dał się koledze zaciągnąć na katechezy drogi neokatechumenalnej. To dzięki nim wszystko w jego życiu się zmieniło. Tutaj poznał Olę, zakochał się, założył rodzinę, na świat zaczęły przychodzić dzieci.
– Dla jasności wcale to wszystko proste nie było, a mój charakterek dawał się we znaki mojej żonie i rodzinie. Pan Bóg jednak, tylko sobie znanymi sposobami, trzymał nas razem i scalał. Gdyby nie on, pewnie nasze małżeństwo by nie przetrwało. W tym codziennym zmaganiu się ze sobą, różnymi trudnościami w pracy i wychowaniem dzieci znajdowałem czas na to by coś pomajsterkować. Nasza wspólnota spotykała się wtedy w salkach w starym kościele ojców kapucynów, które wymagały remontu. Przychodziłem tam i coś robiłem. To właśnie wtedy poznałem brata Kaliksta – wspomina Paweł Dutkiewicz.
Br. Kalikst Kłoczko z Poczekajki jest kandydatem na ołtarze. Agnieszka Gieroba /Foto GośćZakonnik zaglądał do salek, pytał co tam Paweł robi, zaproponował pomoc.
– Mimo tego, że był to już starszy człowiek, miał w sobie niezwykłą siłę. Zaczęliśmy wspólnie w jego warsztacie robić różne rzeczy. Tak naprawdę robił głównie on, ja byłem pomagierem, ale tak zaczęła się nasza przyjaźń. O sobie mówił, że jest zwykłym skrobidechą, ale tak naprawdę to był człowiek o wielkim talencie – wspomina Paweł. To akurat był taki czas, że Paweł stracił pracę, próbował robić coś na własną rękę, ale nie szło tak, jakby chciał. Rozmawiając z br. Kalikstem przy okazji jakiejś roboty w jego warsztacie, usłyszał, że może chciałby pracować razem z nim. – Pomyślałem czemu nie. On kazał mi zaczekać i sam poszedł zapytać przełożonego, który jednak się nie zgodził – opowiada Paweł.
Po kilku miesiącach jednak zmienił się przełożony i okazało się, że w klasztorze potrzebny jest ktoś do pomocy br. Kalikstowi, taka złota rączka do różnych napraw. W ten sposób rozpoczęła się praca Pawła i br. Kaliksta.
– Przez 8 lat przychodziłem normalnie do pracy do warsztatu. Robiliśmy z Kalikstem różne rzeczy nie tylko w drewnie, ale i wiele innych. On był szefem, ja jego pomocnikiem. Niezależnie od tego, co mieliśmy do wykonania i gdzie byliśmy, zawsze w południe zostawialiśmy robotę i odmawialiśmy Anioł Pański. Nawet jak siedzieliśmy na rusztowaniu, czy na dachu, on nigdy nie opuszczał modlitwy. Miał szczególne nabożeństwo do Matki Bożej, której zawdzięczał życie. Opowiadał mi różne historie ze swego dzieciństwa i młodości, wśród nich tą, gdy jako kilkunastoletni chłopiec zachorował na dur brzuszny i był bliski śmierci. Wówczas jego mama ofiarowała go Maryi mówiąc, że jeśli wyzdrowieje to należy do niej. Wyzdrowiał i czuł się szczególnie związany z Matką Bożą – opowiada Paweł.
Wspólna praca i rozmowy związały ich szczególnie ze sobą. Prosty brat zakonny, stolarz z Poczekajki stał się duchowym ojcem Pawła.
– Uczyłem się od niego pokory i zaufania Bogu. On był naprawdę mistrzem w tym co robił, konstruował różne rzeczy, wykonywał prace na wysokości, zrobił przecież cały drewniany sufit w kościele. Stoliki, ławki, konfesjonały i wręcz hektary parkietów wychodziły z jego ręki. Pamiętam taką sytuację, kiedy zrobiliśmy boazerię w refektarzu w klasztorze. Pięknie ją wykończyliśmy, by efektownie wyglądała. Wówczas jeden z kleryków zaproponował, że pomaluje ściany. Wziął się do roboty, ale nie zabezpieczył naszej pracy i farbą pochlapał boazerię. Br. Kalikst bardzo delikatnie zwrócił mu uwagę, że musi uważać. Wówczas ten młodzieniec bardzo się zdenerwował i krzycząc powiedział wiele obraźliwych słów pod adresem brata. Kalikst nic się odezwał i odszedł. Wieczorem zaniósł mu bombonierkę i przeprosił, że tak bardzo wyprowadził go z równowagi. Dla mnie to był szok i świadectwo niezwykłej pokory – wspomina Paweł.