Ks. Tadeusz Pajurek - kustosz sanktuarium Świętej Rodziny w Lublinie - żegna się z parafianami. - Jestem wdzięczy Bogu i ludziom za każdego człowieka na mojej drodze życia - mówi kapłan. Od 1 lipca przekazuje obowiązki proboszcza i przechodzi na emeryturę.
W każdym miejscu, gdzie Pan Bóg go postawił, zawsze najważniejsze były dla niego służba Bogu i służba człowiekowi. 45 lat kapłańskiej posługi to czas głoszenia Ewangelii poprzez konkretne dzieła.
W rodzinnym domu ks. Tadeusza Pajurka modlitwa była na porządku dziennym. Zarówno mama, jak i ojciec klękali rano i wieczorem do pacierza. Kiedy przychodziła niedziela, wszyscy szli pieszo do kościoła do Końskowoli. Do pokonania było 6 kilometrów, ale nikt nie narzekał. – Niezależnie od pory roku i pogody chodziliśmy na Mszę Świętą. Rzadko zdarzało się, że ojciec zaprzęgał konia do furmanki. Uważał, że koń też powinien w niedzielę odpocząć, bo ciężko pracuje każdego innego dnia. Taki szacunek do zwierząt był w naszym domu czymś naturalnym – wspomina ks. Tadeusz, który był najmłodszym dzieckiem swoich rodziców.
Dwaj starsi bracia urodzili się przed wojną, potem tata był wywieziony na roboty do Niemiec, a gdy wrócił, urodziła się siostra. Dziewięć lat później na świat przyszedł Tadeusz. – Byłem prezentem dla moich rodziców. Mama miała już 40 lat i lekarze namawiali ją do aborcji, twierdząc, że dziecko może być chore, ale ona zaufała Panu Bogu i z wdzięcznością przyjęła kolejne życie. Tak urodziłem się w marcu 1955 roku – mówi ks. Tadeusz.
Nauka i modlitwa
Starsze rodzeństwo szybko opuściło dom, zakładając własne rodziny, a mały Tadzio został z rodzicami, chodząc do szkoły i pracując z nimi ciężko w polu. Któregoś roku przyznał się księdzu po kolędzie, że bardzo chciałby być ministrantem. Dostał wtedy od niego książeczkę z ministranturą po łacinie, bo były to jeszcze czasy przedsoborowe, kiedy Msza św. była odprawiana po łacinie. Szybko nauczył się treści, zdał egzamin i mógł służyć przy ołtarzu. – Bardzo mi się to podobało, choć łatwo nie miałem, bo do kościoła daleko, więc nie chodziłem na zbiórki ministrantów, które odbywały się w soboty, bo musiałem wtedy pomagać w gospodarstwie – wspomina.
Gdy był w ósmej klasie, usłyszał jak rodzice rozmawiają, że mają oszczędności i zbudują nową stodołę, żeby Tadek w przyszłości mógł lepiej gospodarzyć. Dla rodziców było to normalne, że pójdzie do szkoły rolniczej i przejmie gospodarkę. – Poszedłem wtedy do mamy i powiedziałem jej, że ja na wsi nie zostanę i nie chcę iść do szkoły rolniczej. Zapytała mnie wtedy, co chcę robić. Odpowiedziałem, że chcę iść do liceum, a potem do seminarium. Była zaskoczona, ale się zgodziła. Za namową księży wybrałem liceum w Kazimierzu Dolnym, choć bliżej było do Puław, ale przekonali mnie, że jak będę codziennie dojeżdżał do szkoły, a potem pomagał w gospodarce, to nie będę mógł się uczyć. W Kazimierzu natomiast musiałem mieszkać na stancji, więc po południu uczyłem się – mówi ks. Pajurek.
Oazowy początek
Gdy zaczynał liceum, mama pojechała z nim do Kazimierza i zaprowadziła na plebanię do księdza proboszcza, prosząc żeby się nim zajął, bo ona ma dużo pracy i nie będzie mogła często tu zaglądać. – Rzeczywiście odnalazłem się w tej parafii, bo księża zachęcili mnie, abym dołączył do oazy. To wtedy powstawały pierwsze takie wspólnoty. Zafascynowało mnie to: praca w małych grupach, ewangeliczna rewizja życia, słuchanie Słowa Bożego, wyjazdy na rekolekcje. Kiedy więc przyszła matura wiedziałem, że chcę iść do seminarium. Jednak to był czas głębokiej komuny i walki z kościołem. Szkoła sama wysyłała dokumenty na uczelnię, którą ktoś wybierał.
Powiedziałem, że chcę iść na socjologię do Poznania, jednak dostałem z Uniwersytetu Adama Mickiewicza odmowę, że jest rejonizacja i mam poszukać sobie studiów bliżej. Tak trochę zmyliłem dyrekcję szkoły. Kiedy jednak wyszło, że zamierzam iść na KUL, miałem problemy z otrzymaniem świadectwa maturalnego, ale jakoś udało się to załatwić i wstąpiłem do seminarium – wspomina ks. Tadeusz.
Lata studiów i formacji były dla niego połączone z czasem oazowym. W seminarium odpowiadał za prowadzenie spotkań oazowych dla chętnych kleryków. Kilkakrotnie zaprosił ks. Franciszka Blachnickiego z wykładem, latem jeździł na oazy. – Zaangażowanie w Ruch Światło–Życie sprawiało mi ogromną radość, żywa wiara wśród młodzieży, która przekładała się na życie umacniała też moje powołanie. Tworzyliśmy jedną wspólnotę. Na koniec rekolekcji wymienialiśmy się adresami, ja podałem swój do seminarium. Po wakacjach wezwał mnie ksiądz rektor i powiedział, że mam zakaz jeżdżenia na oazy. Nie rozumiałem dlaczego. Okazało się, że do seminarium przyszła do mnie kartka o treści: „Nigdy nie zapomnę chwil przeżytych razem na oazie. Małgosia”. Rektor uznał, że to podejrzane i chciał mnie uratować przed Małgosią. Nawet do domu nie pozwolił mi wtedy pojechać po rzeczy zimowe. Powiedział, że on ma dużo ciepłych „palt” i mogę sobie coś wybrać. Po roku jednak zmienił się rektor i mogłem wrócić do oazowych spotkań – wspomina ks. Tadeusz.
Do młodych i do więźniów
Po święceniach, jako młody kapłan, został skierowany do pracy w Hrubieszowie. Była tam wtedy tylko jedna parafia. Ks. Tadeusz był w niej odpowiedzialny za młodzież oraz został kapelanem więzienia, gdzie chodził odprawiać Mszę św. - Moje oazowe doświadczenia przeniosłem do tej parafii. Była tam wtedy Msza św. o godz. 16.00, na którą przychodziło bardzo mało osób. Poprosiłem, aby mogła to być Msza Św. z udziałem młodzieży oazowej. Po krótkim czasie była to najbardziej oblegana Eucharystia, młodzi śpiewali, angażowali się w liturgię, przyciągali innych. Dobrze się z nimi dogadywałem, uczyłem w szkole, zawsze zależało mi na tym aby być blisko ludzi i to przynosiło owoce – mówi ks. Tadeusz.
W pamięci utkwiło mu także wprowadzenie stanu wojennego. Jak w każdą niedzielę udał się do więzienia, aby odprawić Mszę św. Nie wiedział o wprowadzeniu stanu wojennego. Strażnik jednak nie chciał go wpuścić. – Przecież jest wojna, niech ksiądz stąd idzie – usłyszałem. Jaka wojna? – pomyślałem wtedy. Wracając na plebanię zobaczyłem czołg i uzbrojonych żołnierzy. Pod plebanią spotkałem miejscowego pijaczka, który chciał, żeby mu dać pieniądze. Mówię do niego: „Człowieku, idź do domu, wojna jest”. A on mi na to, że jak jest wojna, to on chciałby pojechać na roboty do Niemiec. Rozśmieszyło mnie to i zapadło w pamięć – wspomina ks. Tadeusz.
Kiedy do więzienia w Hrubieszowie przywieziono więźniów Solidarności, ksiądz mógł do nich wchodzić jako kapelan. Dzięki niemu możliwy był kontakt z osadzonymi. Przemycał do nich prasę podziemną i listy.