Bractwo Miłosierdzia. - Kiedy byłam małą dziewczynką, mama mówiła do mnie: „Jadziu, masz takie uśmiechnięte oczy”. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się śmiałam - mówi pani Jadwiga.
Ulica Zielona w Lublinie. Ścisłe centrum miasta. Wąska uliczka usłana lokalami jubilerów, co krok to kantor wymiany walut i zakład fryzjerski. W architekturę ulicy wkomponowany jest niewielki kościółek pod wezwaniem św. Jozafata, w którym przez lata posługiwał nieżyjący już ks. Jan Mazur, ojciec ubogich i opiekun głodnych. To on stworzył kuchnię dla ubogich, która funkcjonuje po dziś dzień w sąsiedztwie kościoła. Dzięki jego pracy, wrażliwości i poświęceniu Bractwo Miłosierdzia im. św. Brata Alberta działa dziś w sposób nowoczesny i kompleksowy. Zapewnia bezdomnym nie tylko podstawowe potrzeby ciała, ale wspiera również sferę duchową i psychiczną.
Wyspa bezdomnych
Miejsce to znają wszyscy, którzy nie mają dachu nad głową ani chleba pod dostatkiem. Tuż za kościołem św. Jozafata schodzi się schodami w dół. Na drewnianych ławkach, na dziedzińcu, ułożone są ubrania zimowe, kurtki, czasami także buty. Ktoś dosłownie w samej koszuli szuka czegoś ciepłego dla siebie. Tu nikt nie poluje na ofertę promocyjną ani nie czeka na nową kolekcję ubrań. Bezdomni biorą tyle, ile im potrzeba. Kilka kroków dalej jest kuchnia dla ubogich. Wewnątrz nie ma gwaru, choć wszystkie miejsca przy stołach są zajęte. Podczas jedzenia nikt ze sobą nie rozmawia. Zapach ciepłej zupy miesza się z przykrym zapachem bezdomności i biedy. - Mam na imię Janusz. Mam 37 lat. Mogę powiedzieć tyle, że jestem człowiekiem bezdomnym i schorowanym. Na Zielonej dostaję codziennie ciepłą zupę. A śpię w bankomatach i innych miejscach. Chciałbym, żeby ten koszmar się kiedyś skończył – mówi bezdomny. – To nie jest tak, że dają nam tu jeść i to wszystko. Jak się jest bezdomnym, to najbardziej boli obdarcie z godności. Ciężko jest poprosić o chleb, jeszcze trudniej wyciągnąć po ten chleb rękę. A tu oprócz zupy dostajemy poczucie, że mamy swoją godność, że nam jej los nie odebrał do końca – dodaje Janusz.
Bieda nie wybiera
Kamil ma ledwie dwadzieścia lat. Nie chce zbytnio rozmawiać. – Jestem bezdomny także z własnej winy. Najgorsza jest samotność i poniżenie. Człowieka już nic nie jest w stanie przerazić. Stałem się nieczuły. Nie bardzo wiem, czy jeszcze wierzę, że uda mi się wyrwać z tej nędzy. Przychodzę na Zieloną, bo tu mnie nikt nie wyrzuci, wręcz odwrotnie: dostanę zupę i chleb – tłumaczy. Do kuchni dla ubogich przychodzą na posiłki nie tylko bezdomni, ale też emeryci i renciści, których nie stać na samodzielne utrzymanie. – Mam emeryturę, ale jest ona śmiesznie niska. Jak żyła żona, to było inaczej. Nie mogliśmy mieć dzieci. We dwoje było nam łatwiej się utrzymać. Choruję, dużo wydaję na leki. A trzeba przecież zapłacić czynsz, rachunki za energię i kupić coś do jedzenia. Jak nie starcza na wszystko, to wolę zapłacić czynsz, żeby mnie nie wyrzucono na bruk, a coś do jedzenia dostanę tutaj, w kuchni dla ubogich – tłumaczy Stanisław, emeryt z Lublina. – Człowiek samotny i starszy jest niewiele wart. Z biedy obumiera też dusza. Jak była małą dziewczynką, mama mówiła do mnie: "Jadziu, masz takie uśmiechnięte oczy". Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się śmiałam. Nie mam rodziny, utrzymuję się z renty, więc zaglądam czasami tutaj. A proszę mi wierzyć, nie jest łatwo jeść w takim miejscu - wzdycha pani Jadwiga.