Paradoksalnie zwycięstwo Asada oznacza pewną stabilizację w regionie, choć z pewnością będzie to krwawy spokój. Skorzysta na tym Iran, skorzysta na tym z pewnością także Putin, jawiący się jako skuteczny polityk.
Siły rządowe wzmocnione posiłkami podjęły już pierwszą próbę zamknięcia korytarza, na razie nieudaną. Należy się jednak spodziewać kolejnych walk, a tymczasem wojska Asada wykorzystują zaangażowanie rebeliantów koło Aleppo i starają się zyskiwać teren na innych frontach. Jeśli Asadowi uda się ponownie okrążyć rebelianckie Aleppo, na dłuższą metę doprowadzi to do ostatecznego zajęcia miasta, a w jeszcze dalszej perspektywie będzie prawdopodobnie oznaczać zwycięstwo Asada w całej wojnie. Przeciwny rozwój wydarzeń, to jest zajęcie całego Aleppo przez rebeliantów, jest mało prawdopodobny, choćby ze względów na liczebność ludności w dzielnicach pro-rządowych. Trudno sobie wyobrazić, że kilku-kilkunastotysięczne siły rebeliantów mogłyby sprawować realną kontrolę nad ponad milionową społecznością. Oczywiście możliwe jest przedłużenie obecnego pata i utrzymanie podziału miasta.
Jednocześnie ewentualne zwycięstwo Asada natychmiast budzi w przeciętnym polskim czytelniku pesymistyczne skojarzenia: można je postrzegać jako zwycięstwo krwawego reżimu wspieranego przez Putinowską Rosję i fanatycznych ajatollahów z Iranu. A jednak wydaje się, że przy całym tragizmie cierpienia cywilów, jest to najlepsze ze wszystkich złych – bo dobrych nie ma wcale – rozwiązań dla Syrii. Wizja, którą karmi nas część mediów, czyli „Asad musi odejść” (w wydaniu prezydenta Obamy słynne „Assad must go”), a potem w Syrii nastanie demokracja, pokój itd., dowiodła swej nieskuteczności w Iraku i Libii, a także w Egipcie. Tam także wydawało się, że wystarczy obalić dyktatora, a potem wszystko samo się rozwiąże. Korzenie takiego myślenia tkwią w koncepcjach Fukuyamy, dla którego historia się skończyła, zatem każdy na świecie marzy o liberalnej demokracji w zachodnim stylu. Trzeba tylko zrobić pierwszy krok, a później wszystko musi zmierzać do wiadomego z góry happy end’u. Niestety ta teoria po prostu nie działa, a już z pewnością nie działa w krajach, gdzie większość ludności stanowią muzułmanie, traktujący zachodnie wzorce polityczne jako obce, a często po prostu jako element wrogiej polityki „krzyżowców”.
Nie ulega wątpliwości, że pro-zachodnie elity syryjskie po prostu nie istnieją (poza kilkoma kanapowymi partyjkami nieustannie spierającymi się między sobą na emigracji w Turcji), a „umiarkowani rebelianci”, których chciał wspierać prezydent Obama, albo wyginęli, albo są już w Europie wraz z falą imigrantów, albo dawno stracili już swe „umiarkowanie” i raźnie wymachują flagą dżihadu. Można oczywiście żałować tej straconej szansy na demokratyczną, pro-zachodnią Syrię, obawiam się jednak, że w obecnych realiach geopolitycznych szansa ta była nader iluzoryczna.
Skoro więc władzy nie mogą przejąć umiarkowani rebelianci, to na placu boju pozostają tylko ci o nastawieniu islamistycznym. I nie musi to być od razu najgorsze ze wszystkich Daesz. Pozostałe ugrupowania również mają na celu wprowadzenie radykalnej, salafickiej wersji islamu. Oznaczałoby to po pierwsze rzeź – albo w lepszym przypadku wygnanie – alawitów, chrześcijan i druzów, czyli około 30% społeczeństwa syryjskiego. Po wtóre zaś Syria stałaby się nową światową wylęgarnią terroryzmu. Ponadto ugrupowania te powiązane są silnie z Arabią Saudyjską lub Turcją (choć ta druga chwilowo bardziej zajmuje się wewnętrznymi sprawami). Musi to zatem oznaczać rozgrzanie konfliktu szyicko-sunnickiego na Bliskim Wschodzie, ponieważ wymienione państwa traktują Iran jako swego największego przeciwnika w walce o regionalną supremację (choć i tu Turcja zdaje się ostatnio zmieniać front). Przejęcie Syrii do ich obozu zachwieje względną równowagą sił.