Marcin Wroński, pisarz i autor kryminałów retro o komisarzu Zydze Maciejewskim opowiada o czasach studenckich, twórczości i "rzyganiu słowami".
Już wtedy pomyślał Pan o napisaniu kryminału?
Nie. Przemknęło mi tylko przez głowę, że chciałbym taką książkę przeczytać. Ale wcale nie myślałem o tym, żeby ją napisać, zresztą i tak bym nie potrafił. To, co profesor Panas pisał i o czym mówił na wykładach, niesłychanie mnie interesowało i otwierało nowe horyzonty chociażby na lubelskich Żydów i sądzę, że nikt nie pisał o Lublinie lepiej niż on. Ale jednocześnie wiedziałem, że ja się tymi rzeczami w taki sam sposób zajmować nie chcę i nie będę, dlatego że świat profesora Panasa był wertykalny, a mój był zawsze był horyzontalny. Poza tym interesował mnie Lublin „magiczny, ale niemagiczny” i wolałem pójść literacko w złodziei, prostytutki, śmierdzące bramy, podłe knajpy.
Kryminał należał według Pana do literatury niskiej, do czegoś, czego nie chciałby się pan dotykać jako pisarz?
Rzeczywiście, nie chciałem się tym zajmować, uważałem to za niegodne szanującego się pisarza (śmiech). Ale to dlatego, że byłem wtedy podwójnie głupi. Po pierwsze dlatego, że gdybym nawet chciał napisać kryminał, to bym nie potrafił, ponieważ więcej było we mnie talentu narratorskiego niż talentów... zresztą nie mówmy o talencie! Raczej umiałem pisać zdania i frazy, niż konstruować powieść, co widać po Obsesyjnym motywie babiego lata (drugiej książce autora – przyp. red). Tego się nauczyłem później. A po drugie dlatego, że wolałem upajać się zaletami swojego ówczesnego warsztatu pisarskiego niż pracować nad niedoskonałościami. Powtarzałem sobie, że wszystko potrafię, tylko nie wszystko chcę… I to mi się później odbiło czkawką, gdy odrobinę zmądrzałem.
Czy na to, że nie napisał Pan doktoratu, miała wpływ praca literacka? Opuszczał pan uczelnię z pewnym dorobkiem...
Nie. Powodem rezygnacji z doktoratu było to, że musiałem zarabiać na życie. Najpierw szkoła, w której ledwie nauczyłem się pracować. Zmieniłem ją na o wiele lepszą, bo bardziej zbieżną z moimi zainteresowaniami pracę redaktora w wydawnictwie. I znowu w szybkim tempie musiałem nabyć nowych umiejętności, poza tym miałem zbyt wiele obowiązków, by pozwolić sobie na kolejne. Nie było to jednak spowodowane literaturą, przede wszystkim dlatego że nie była to wówczas żadna praca literacka, tylko raczej pasja. Pracą stała się o wiele później, już po moim długim epizodzie redaktorskim, gdy stwierdziłem, że trzeba zacząć pisać komercyjnie. Chociaż rzeczywiście, kończąc studia miałem już za sobą dwie książki, czy raczej książeczki.
To był trzeci obieg, tak?
W zasadzie tak, ale nie do końca. To nie były książki całkiem nieoficjalne, niedostępne w księgarniach, ale wydane w niskim nakładzie, własnym sumptem lub w podejrzanych wydawnictwach. A jeśli chodzi o ich poetykę, to zdecydowanie były bliskie temu co robiła wówczas „Lampa i Iskra Boża”, lubelska „Mała ulicznica” albo „Brytan”. Taki nieudaczny postmodernizm.
Postmodernistyczny jest na pewno ten fragment „Obsesyjnego motywu babiego lata”:
Siedzieli w małej herbaciarni niedaleko uniwersytetu. Pochylali się nad imbrykiem, zaglądali do szczerbatych filiżanek, pili wystygłą herbatę i rzygali. Rzygali słowami.
- Ble, ble, ble, strukturalizm – mówi jeden.
- Bul, bul, psychoanaliza – odpowiada drugi.
- Polemizowałbym - trzeci na to. - Gyl, gyl, gyl.
Słowa i zatruta ślina kapią na podłogę, w filiżanki, spływają przez dzióbek do wnętrza imbryka. Intelektualiści popijają trucie trującą herbatą i tym bardziej chce im się wymiotować.
Czy ta herbaciarnia w istniała rzeczywiście?
Tak, ale już jej nie ma. Stała w miejscu, gdzie w tej chwili jest nowy gmach KUL-u
Norwidianum?
Tak, tam były ze dwa albo trzy baraczki. W jednym z nich była właśnie ta herbaciarnia, gdzie się „rzygało słowami”. W drugim baraku były lektoraty, a przed wojną w tym samym miejscu była siedziba korporacji studenckiej „Astrea Lubliniensis”.