21 maja 2010 roku. Piątek, godzina 16.30. Pęka wał w Zastowie. Wisła wdziera się na teren gminy, zalewając go niemal w całości. Rozlewisko ma obszar 15 kilometrów. Ludzie nie wierzą własnym oczom.
W powódź nikt nie wierzył, mimo tego, że od wielu dni strażacy, wojsko i wolontariusze pilnowali wałów i mówiono, że ich wysiłki mogą nie przynieść oczekiwanych rezultatów.
– Oczywiście, że każdy z nas przygotowywał się na podtopienia. Wilków zawsze był terenem zalewowym, więc przywykliśmy do tego, by w piwnicach nie trzymać nic cennego, a jak jest alarm przeciwpowodziowy, to z parteru wynieść na piętro rzeczy, które nie lubią wody. Mieliśmy w pamięci rok 1997 i 2000, kiedy też groziła nam powódź. Wówczas nawet wójt nakazał przymusową ewakuację wszystkich mieszkańców. Opuściliśmy domy, ale poza podtopieniami i wodą w piwnicach nic się nie stało. Teraz więc, gdy znowu mówiono o ewakuacji, ale dobrowolnej, a nie bezwzględnej, jakoś nikt bardzo się nie przejął – wspominają mieszkańcy gminy.
Sytuacja na wałach była coraz bardziej dramatyczna. Przesiąki były już tak duże, że wały mogły zostać przerwane w każdym momencie.
– Nie jestem panikarą. Przeżyłam już niejedno podtopienie, jak i wszyscy okoliczni mieszkańcy, więc nie zamierzałam się ewakuować nawet jak po wsi jeździły autokary, które miały zabierać ludzi w bezpieczne miejsce. Kiedy jednak mój szwagier, który jest strażakiem, przyjechał powiedzieć, żeby przygotować się na powódź, potraktowałam to serio. Byłam w domu sama z dwoma synami. Jeden miał 5 lat drugi 12. Wszystko co się dało wynieśliśmy na strych. Na dole zostały tylko ciężkie meble. Szkoda mi było jeszcze pralki i lodówki, więc poprosiłam sąsiada by mi pomógł je postawić choć na stół. Śmiał się ze mnie, że jestem panikara – opowiada pani Iwona. Na wszelki wypadek spała z synami na strychu. Rano, gdy się obudziła i otworzyła okno, zobaczyła wszędzie wodę.
– To nie była jeszcze wysoka woda. Może tak pod kostki. Wsiadłam szybko na rower i pojechałam do sklepu kupić wodę, chleb i jakieś jogurty, byśmy mieli co jeść, bo wiadomo było, że pękł wał i woda cały czas płynie podnosząc swój poziom. Mieszkamy daleko od sąsiadów, telefony przestały działać, a ja należałam do tych, którzy nie mieli komórki, więc musiałam liczyć na siebie. Dziś mam dwie komórki z którymi się nie rozstaję – mówi.
Woda sięgała do Kolonii Szczekarków, 7 km od koryta Wisły.Woda rzeczywiście cały czas się podnosiła i nurt przybierał na sile.
– To nie był łagodny strumyczek, czy spokojnie rozlewające się jezioro. Im wody było więcej, tym była głośniejsza. W końcu był taki szum, jakby obok był wodospad. Woda zaczęła zalewać parter i wdzierać się na piętro. Były takie miejsca w gminie, gdzie jej poziom sięgał 3-