Chodzi o towarzyszenie, o to, żeby osoby samotne miały na kogo czekać i z czego się cieszyć, żeby wiedziały, że w razie potrzeby jest ktoś, do kogo można zadzwonić.
Pani Alicja nakryła stół białym wykrochmalonym obrusem zdobionym własnoręcznym haftem richelieu. Na nim ustawiła filiżanki z białej porcelany w różyczki, które w czasach kryzysu, kiedy niczego nie było w sklepach, udało się jej cudem kupić jako towar wybrakowany, bo na dzbanku było namalowanych mniej róż niż na filiżankach. W kuchni gotuje się już woda na kawę, którą z pomocą pana Tomasza zaparzy, jak tylko ten przyjdzie. Pani Alicja, emerytka o pogodnej, chyba zawsze roześmianej twarzy i Tomasz Wójtowicz - młody równie pogodny człowiek - są parą w ramach wolontariatu Stowarzyszenia małych braci Ubogich. Oznacza to, że Tomek odwiedza systematycznie panią Alę, dotrzymując jej towarzystwa, pijąc kawę, wychodząc na spacer i rozmawiając.
Jak bardzo dokuczliwa może być samotność, doświadczyliśmy wszyscy w ciągu minionego roku, kiedy pandemia ograniczyła możliwości spotkań. Są jednak tacy, którzy zarówno przed czasem największej liczby zakażeń koronawirusem, jak i obecnie, samotność mieli i wciąż mają na porządku dziennym.
- To problem, który może dotknąć każdego, ale w sposób szczególny jest codziennością ludzi starszych. Powody są oczywiście różne. Jedni zostali sami, bo wszyscy bliscy już odeszli, inni są sami bo ich krewni mieszkają daleko, jeszcze inni, bo tak poukładało się ich życie, że nie zbudowali relacji z rodziną - mówi Wioletta Skwira ze Stowarzyszenia mali bracia Ubogich w Lublinie.
Pan Tomasz jest wolontariuszem, który towarzyszy pani Alicji.To właśnie organizacja, która przychodzi takim osobom z pomocą, szukając zarówno starszych osób potrzebujących towarzystwa, jak i wolontariuszy, którzy to towarzystwo zapewnią.
- Nie świadczymy żadnych usług, typu opieka nad osobą leżącą, zrobienie zakupów, czy umycie okien. Nasi wolontariusze przychodzą, żeby być z drugim człowiekiem, wypić wspólnie kawę czy herbatę, porozmawiać, może pograć w jakieś gry, pójść na spacer, wysłuchać opowieści. Chodzi o towarzyszenie, o to, żeby osoby samotne miały na kogo czekać i z czego się cieszyć. Oczywiście, jeśli ktoś potrzebuje jakiejś pomocy, kontaktujemy go wówczas z organizacją, która w danej dziedzinie jest kompetentna - wyjaśnia pani Wioletta.
Ile to znaczy zarówno dla tych, którzy czekają na towarzystwo, jak i dla samych wolontariuszy, wiedzą najlepiej ci, którzy z takiej pomocy korzystają.
- Całe życie byłam bardzo aktywna. Jako mała dziewczynka, zresztą jak dorosłam także, mieszkałam przy placu Bychawskim. W tamtych czasach to był koniec Lublina. Po dzisiejszej ulicy Piłsudskiego jeździliśmy z dziećmi na sankach, a tu, gdzie dzisiaj są obiekty sportowe MOSiR, była wielka łąka - miejsce naszych zabaw - opowiada pani Alicja. Lata mijały, Lublin się zmieniał, z Ali wyrosła Alicja, ale jej ciekawość świata i uśmiech nie schodzący z twarzy pozostał mimo upływu czasu. - Wyszłam za mąż, założyłam rodzinę, urodziłam dwoje dzieci. Czasy mojej młodości to głęboka komuna w Polsce, kiedy w sklepach nic nie było i wszędzie ustawiały się kolejki, by coś zdobyć. W tym wszystkim ja miałam wielkie szczęście, bo dostałam pracę w Lubelskiej Spółdzielni Spożywców. Z jednej strony łatwiej było mi zdobyć jakieś produkty spożywcze, z drugiej na mojej głowie były skargi klientów niezadowolonych z funkcjonowania sklepów, co nie było miłe, ale też nie mieliśmy na wiele rzeczy wpływu. Jedną ze skarg wpisaną w zeszycie, który musiał wisieć w każdym sklepie, pamiętam do dziś. Brzmiała ona tak: „Jestem niezadowolony ze wszystkiego. Dzidek”. Wcale mu się nie dziwiłam. Rzeczywiście coś kupić, to był wyczyn - wspomina pani Ala.