O swoim nawróceniu mówi, że było "szawłowe", czyli nagłe i niespodziewane. Zmieniło w jej życiu wszystko tak, że porzuciła rozrywkę, glany i nieodłączny rower, by założyć dominikański habit.
Siostra Magdalena wie, co znaczy brak sensu, szukanie po omacku i samotność. Wie też, jak bardzo zmienia się życie, gdy odnajduje się Miłość i pewność, że ktoś kocha cię tak bardzo, że za ciebie oddaje życie. To odkrycie doprowadziło ją do zgromadzenia sióstr Dominikanek Matki Bożej Różańcowej. Choć wspólnota powstała we Włoszech, dziś pracuje w wielu krajach na całym świecie. Także w Polsce w Lublinie, gdzie prowadzi dom dziecka - miejsce, gdzie siostry dzielą się miłością z osamotnionymi dziećmi. Ich praca to odpowiedź na wezwanie, które każda usłyszała w innym miejscu i czasie swego życia, a które doprowadziło je do wspólnego wyboru tej samej drogi.
Świadectwem swego powołania dzieli się s. Magdalena, pokazując, że dla Boga wszystko jest możliwe.
"Urodziłam się jako siódme dziecko Krystyny i Eugeniusza. Miałam sześć lat, gdy moje rodzeństwo przeszło do Kościoła Zielonoświątkowego. Z tego czasu pamiętam niekończące się rozmowy dotyczące wiary, jak również podział mojej rodziny. Kwestia ta sprawiła, że rodzice w większym stopniu położyli nacisk na moje praktyki religijne.
Gdy byłam już nastolatką, sprawa wiary odbiła się we mnie jak bumerang. Przestrzeń wiary wydawała mi się nieistniejąca, pozbawiona życia i w niczym niepotrzebna. Zrozumiałam, że ja nie wierzę w Boga, a może bardziej nie wierzę w to, że mnie kocha, że przy mnie jest.
W wieku szesnastu lat podjęłam decyzję, że będę ateistką i swoje postanowienie przypieczętowałam zerwaniem z życiem sakramentalnym i wszystkim, co miałoby pozór ukierunkowania na Boga. Glany, spodnie bojówki - to był mój styl. Miałam ustalone priorytety: imprezy, grupa przyjaciół i rozczytywanie się w książkach. Pamiętam z tamtego czasu, że im więcej było zabawy, tym więcej dotkliwego smutku. Potem przyszedł jeszcze czas na zakochanie, które szybko się zaczęło i szybko skończyło, a pozostawiło po sobie tylko smutek i żal. Wydarzenie to sprawiło, że cały ból mojej egzystencji stał się otwartą raną. Nic mnie wtedy nie cieszyło. Beznadzieją wydawało mi się moje życie i wszystko, co się z nim wiązało. Smutek był nie do pocieszenia, a samotność niemożliwa do wypełnienia. Przede wszystkim moje życie nie miało sensu.
Dziś po latach doskonale rozumiem słowa ojców pustyni, którzy mówili: Najgorsze chwile przeżywa ateista, gdy odczuwa wdzięczność i nie wie komu dziękować. Tak samo było też, ze smutkiem. Przeżywałam go i nie miałam z kim go podzielić, by stał się mniejszy. Byłam w klasie maturalnej i jak wiadomo, w tym okresie poziom religijności wzrasta. Trafiłam na spotkanie modlitewne Odnowy w Duchu Świętym. Nie wiem, czy bardziej modliłam się, czy obserwowałam. Faktem jednak był pokój, którego doświadczyłam. Zrozumiałam, że jestem daleko od Boga, że chcę wrócić i zadawałam sobie pytanie, jak to zrobić?
Był Wielki Czwartek, dzień ustanowienia Eucharystii i kapłaństwa. Gdy przyszłam do kościoła, było po Eucharystii, z zakrystii słychać było jeszcze radosne okrzyki składanych życzeń, podczas gdy ja »klęczałam w świeżych ranach mszy« jakby powiedział ks. Jan Twardowski. Czułam, jakby w tym jednym momencie wybuchła we mnie tęsknota za Bogiem, za Eucharystią, za spotkaniem z Nim, który jest Osobą. Dlatego zaczęłam do Niego mówić. Powiedziałam Bogu, że w Niego nie wierzę i proszę Go, jeśli to możliwe, aby to zmienił, bo nie mam siły tak dłużej żyć. Nie czułam, aby coś się we mnie zmieniło, ale to był początek mojej nowej drogi. Powolnym krokiem wychodziłam z kościoła, niosąc w sobie spotkanie, które wprowadziło mnie w milczenie. W jednej chwili zrodziło się we mnie pragnienie uczestniczenia w Eucharystii, która byłaby dla mnie w tym momencie kulminacją spotkania.