Od najmłodszych lat widzieli w swoich rodzinach, jak Pan Bóg przychodzi z pomocą w codziennym życiu. Nic dziwnego, że widząc Jego działanie, swoją miłość i rodzinę oparli na wierze.
Zarówno Janek, jak i Weronika, kiedy weszli w dorosłość zastanawiali się, jaki jest Boży plan dla ich życia. Nauczeni w rodzinnych domach, że najlepsze odpowiedzi znajdują się w Piśmie Świętym, a rozwiązania różnych spraw przychodzą na modlitwie, postanowili pojechać na pielgrzymkę ze swoją wspólnotą. Znali się wcześniej przynajmniej z widzenia i kilku rozmów, ale nie przypuszczali, że to będzie moment przełomowy w ich życiu.
Kiedy Janek miał 11 lat, jego rodzice zdecydowali, że z całą rodziną są gotowi pojechać na misje ad gentes. To zwyczaj wspólnoty neokatechumenalnej w odpowiedzi na zaproszenie Jezusa, który posyła uczniów na cały świat, by szli głosić Ewangelię. Raz w roku papież posyła chętne rodziny, by żyły w krajach zlaicyzowanych i przez swą codzienność były świadectwem dla innych. Zazwyczaj w kilka rodzin jadą do wskazanego miejsca, tworząc tam wraz z kapłanem małą wspólnotę.
– Mój tata współpracował na Poczekajce w Lublinie z br. Kalikstem, stolarzem, dziś kandydatem na ołtarze. To od niego nauczył się rozmawiać z Panem Bogiem, jak z kimś bliskim, co z kolei pociągnęło go do dalszego zaangażowania całej naszej rodziny we wspólnotę neokatechumenatu. Po pewnym czasie rodzice rozeznali, że są gotowi pojechać tam, gdzie zostaną posłani. Dokładnie gdzie, nikt nie wie, bo posłanie odbywa się drogą losowania. Można trafić w różne zakątki świata. Nasza rodzina wylosowała Niemcy – opowiada Jan Dutkiewicz.
Był wtedy w piątej klasie i jak się o tym dowiedział, to pierwszą rzeczą jaką zrobił było sprawdzenie, jakie kluby sportowe są w Düsseldorfie, dokąd mieli jechać. Był fanem piłki i sam ją trenował. Uspokoił się, że klubów jest sporo, więc może jechać.
– Chyba nie docierało do mnie wtedy, co tak naprawdę oznacza wyjazd. Paradoksalnie po wielu latach ciasnoty mieszkaniowej z piątką dzieci wprowadziliśmy się do nowego mieszkania. Zapadała decyzja, że wszystko zostawiamy i ufamy, że Pan Bóg nas poprowadzi. Zapakowaliśmy nasz najpotrzebniejszy dobytek do busa. Wcześniej przychodziła rodzina żegnać się z nami, to dało mi do myślenia, że ten wyjazd to nie wycieczka, ale podróż w nieznane – wspomina Janek.
Na miejscu mieli tworzyć wspólnotę z trzema innymi rodzinami z różnych krajów, które podobnie wylosowały Dusseldorf. Nikt z rodziny nie znał niemieckiego, mama Janka uczyła się trochę w gimnazjum, ale to wszystko. Znaleźli się w obcym kraju. Na miejscu parafia, która zaprosiła rodziny, przygotowała im mieszkanie i pomogła w załatwieniu formalności. Dzieci, po kursie językowym, musiały pójść do normalnej niemieckiej szkoły.
– Na początku było trudno, chodziliśmy na zajęcia, nie rozumieliśmy, co się do nas mówi, ale któregoś dnia jakby przełączył się jakiś włącznik i odkryliśmy, że rozumiemy. Zanim jednak opanowaliśmy język, często zdarzały się jakieś gafy. Wydawało mi się, że mówię dobrze, a cała klasa zaczynała się śmiać. Dziś z perspektywy czasu wiem, że to było śmieszne, ale wtedy bardzo to przeżywałem. Byłem inny niż moi koledzy, miałem dużo rodzeństwa, oni byli jedynakami. Mieszkałem z dwoma braćmi w jednym pokoju, nie miałem najnowszych konsoli do gier, a jednak koledzy lubili przychodzić do nas. Mówili, że czują się tutaj jak w domu, który kiedyś chcieliby sami mieć – mówi Janek.